Urodziłem się w 1918-tym roku na Wołyniu, w miejscowości Osiecznik,
między Kowlem a
Łuckiem. Ojciec mój służył w Legionach. Osiedlił się na Wołyniu, gdzie
gospodarował
na 350-hektarowym majątku. Miałem pięcioro rodzeństwa.
Po wejściu Sowietów we wrześniu 1939-go roku wezwano
mnie na komisję poborową. Politruk polecił mi pokazać ręce. Miałem
duże ręce ze śladami pracy. Wypytywał się mnie, czy należałem do
"Strzelca". Musiałem przyznać, bo i tak wiedzieli. Zauważyłem, że
jedną grupę wysłali do łaźni, a naszą grupę odstawiono do innego
wagonu, do którego dołączono później również grupę starszych ludzi.
Wydało mi się to podejrzane. Zawieźli nas do Kołomyji a stamtąd do
Zdołbunowa. Do wagonu dosiadła jeszcze jedna grupa starszych ludzi
w wieku ponad 40 lat. Wróciliśmy znów do Kołomyji i pognali nas
pieszo do majątku ziemskiego Kornicza. Rozmieścili nas po stodołach.
Dali nam łopaty i kazali kopać. Okazało się, że jesteśmy w batalionie
roboczym. Tam zastała nas wojna z Niemcami. Wywieźli nas wozami
na wschód. Przeszliśmy Dniestr. Po drodze połowa z naszego oddziału
"zagubiła się", korzystając z ogólnego bałaganu. Odłączyłem się
również od grupy i samotnie wróciłem do Kołomyji, do znajomego
księdza. W takich sytuacjach człowiek instynktownie ciągnie do domu.
Wyszedłem w kierunku na Włodzimierz - do domu. Przekradaliśmy
się ponad 10 dni, głównie nocami. W domu rodzice ucieszyli się z
mojego powrotu, bo myśleli, że mnie zabili.
Zorganizowała się ukraińska policja, która później
przekształciła się w UPA (Ukrainska Powstańcza Armia) i poszła do
lasu. Pamiętam wydarzenie dotyczące tego okresu, a sięgające jeszcze czasów
przedwojennych. Ojciec zatrudniał w swoim gospodarstwie
Ukraińca Michajło. Podpatrzył u niego legitymację ukrainskiej
organizacji komunistycznej. Michajło przeraził się i błagał ojca, aby go
nie wydał. Ojcu zrobiło się żal i obiecał mu, że nie wyda ale radził mu
wycofać się z tego. Przyszli Sowieci, Michajło został wójtem. I trzeba
mu przyznać, że pamiętał przysługę i nie pozwolił wywieźć ojca na
Sybir.
W międzyczasie potworzyły się bandy, które zaczęły atakować
polskie osiedla i wycinać w pień. Brat Mietek obserwował grupę
ukraińską, której przewodniczył ksiądz, zachęcający tłum do wyrżnięcia
wszystkich Lachów i żydów, aby Ukraina była tak czysta, jak to "sine
niebo". Rodzina moja musiała się przenieść w bezpieczniejsze miejsca
- do województwa lubelskiego.
Polacy na Wołyniu zaczęli się organizować w oddziały dla
samoobrony. Tworzyły się zalążki przyszłej Armii Krajowej. Było nas
około stu. Dowodził nami zrzucony z samolotu skoczek
spadochronowy. Oczekiwaliśmy napadu bandy. Uprzedziliśmy ich i
zaatakowaliśmy nocą, śpiących. Rozbiliśmy ich doszczętnie.
Niedobitki polskie z mordowanych wiosek uciekały albo do większych
miast, albo do naszego oddziału. I tak rośliśmy w siłę. Większe
zgrupowania tworzyły się koło Łucka, Włodzimierza i Kowla. W
sumie było nas chyba około 2 tysiące i tworzyliśmy 27-m Dywizję
Armii Krajowej. Wkrótce nasze siły wzrosły do około 6 tysięcy ludzi.
Jednym z ważnych celów naszej akcji, poza obroną polskiej ludności
przed UPA, były ataki na transporty niemieckie z dostawami na front.
Przysłano z Warszawy specjalną kompanię specjalistów od materiałów
wybuchowych. Wysadziliśmy przynajmniej sześć pociągów
wojskowych. Zwykle zapalało się minę przez pociągnięcie sznurka już
po przejeździe lokomotywy. W ten sposób oszczędzało się
maszynistów, którymi często byli Polacy. Wielu z nich dołączało
potem do naszych oddziałów. Nasze zaopatrzenie, żywność, broń i
amunicję zdobywaliśmy z wysadzonych transportów. Mieliśmy dobry
wywiad na stacjach kolejowych i z góry wiedzieliśmy, czy warto
atakować transport. Pamiętam, jak jeden transport, z ośmioma
czołgami, tygrysami, stoczył się do bagna.
Operowaliśmy w okolicy Kowla. W pewnym okresie oddziały
pancernej armii generała Guderiana okrążyły Kowel i nas w nim.
Musieliśmy się przedzierać pod silnym obstrzałem Niemców.
Ponieśliśmy duże straty. Mówiło się, że zginęło i zostało rannych
ponad tysiąc naszych partyzantów. Przedarliśmy się w Lasy Szackie.
Dawały nam one ochronę przed atakującymi samolotami niemieckimi.
Suche tereny były obstawione przez czołgi. Moglimy się przedzierać
tylko terenami bagnistymi. Byliśmy ciągle pod niemieckim obstrzałem.
Straciliśmy dodatkowych 100 ludzi. Oddział rozdzielił się. Jedna
część poszła na Prypeć druga na Bug. Przedostaliśmy się przez Bug
koło Łęcznej i zapadliśmy w Lasy Parczewskie. Ruszyła wtedy
ofensywa sowiecka i gnała Niemców aż pod Warszawę.
Dotarliśmy do pięknego zamku Lubartowskiego. Byli tam
przed nami Sowieci. Widzieliśmy piękne galerie obrazów pocięte przez
Sowietów. Oddział nasz w sile około 3000 ludzi pod dowództwem
pułkownika "Żegoty" ciągnął na pomoc Warszawie. Ja byłem
sierżantem, zastępcą dowódcy kompanii. Spotkaliśmy Sowietów.
Najpierw przepuścili nas swobodnie, ale za chwilę zorientowaliśmy się, że otoczyły nas przeważające siły. Sowiecki wyższy dowódca zażądał
złożenia broni. Powiedział: "Teraz wam broń już nie potrzebna, do
Powstania was nie puszczę, bo was tam wszystkich wybiją." I puścił nas
wolno. Tak skończyła się partyzantka. Jedni poszli do polskiego
wojska, inni do domów. Nieswojo czuliśmy się na wolności po latach
spędzonych w partyzantce.
Skończyła się wojna. Poznałem moją przyszłą żonę Anitę,
jeszcze w lubelskim. Pobraliśmy się tam. Rodzice wyjechali na zachód
w okolice Grudziądza. Dostali tam poniemieckie gospodarstwo. Ja z żoną, z pochodzenia Czeszka, zdecydowaliśmy sie pojechać do
Czechosłowacji. Mieliśmy sporo trudności. Nie znałem języka
czeskiego i udawałem, że jestem Czechem z Wołynia. Dostaliśmy
poniemieckie gospodarstwo i gospodarowaliśmy tam dwa lata. Czeskie
władze bezpieczeństwa podejrzewały coś i zaczęły nas przesłuchiwać.
Znajomy policjant ostrzegł mnie i doradził, żeby lepiej znikać.
Zorientowaliśmy się, jak się przedostać przez "zieloną" granicę do
Niemiec. Zaopatrzyłem sie w dokładne mapy i dzieki nim, choć z
wieloma przygodami, z trudem udało nam się przejść do najbliższego
miasteczka w Niemczach Zachodnich, Heb. Zgłosiliśmy się do policji i
poprosiliśmy o prawo azylu. Zaczęły się przesłuchania. Natrafiłem na
urzędnika, Ukraińca, który na widok papierosa z napisem "Partyzant" przyznał się,
że był w ukraińskiej partyzantce w okolicach Kowla.
Struchlałem, ale wszystko jakoś szczęśliwie poszło i dostaliśmy prawo
azylu. Skierowali nas do Ludwigsburg a potem do Murnau. Był to
obóz, w którym poprzednio trzymano polskich oficerów. Pozostały po
nich w piwnicach piękne malowidła. Czekaliśmy w Murnau 8 miesięcy
na zaproszenie od brata Adama, który już wcześniej pojechał do
Kanady. Dostałem zaproszenie od farmera, o które mi się brat
wystarał. Nie pracowałem na tej farmie ani jednego dnia.
Przyjechaliśmy do Winnipegu w 1950-tym roku, który zapisał
się w pamięci wielką powodzią. Pierwszą okresową pracę dostałem w
przedsiębiorstwie, które produkowało półki drewniane. Zarabiałem 3
dolary na dzień. Potem zatrudniono mnie przez krótki czas przy
budowie kina na otwartym powietrzu. W Winnipegu było wtedy
bardzo trudno o pracę, jednak rzuciłem tę pracę i poszedłem na zimę do
wyrębu lasu do Roga. Było to na 85-ej mili na północ. Zarabialiśmy
100 dolarów na miesiąc. Tam mi się podobało. Jedzenia było w bród, a
do tego polowaliśmy na łosie.
Na wiosnę wróciliśmy do Winnipegu. Dostałem pracę
w
mleczarni, przy wyrobie lodów. Pracowałem potem w zarządzie miejskim. Na zimę poszedłem do odlewni. Zatrudnili nas od ręki.
Praca była jednak bardzo ciężka więc odrazu zrezygnowaliśmy.
Trafiliśmy wreszcie do Canadian Pacific Railway (CPR), w którym
pracowałem do emerytury.
Po pięciu latach kupiłem dom. Syn urodził się nam w 1959-ym
roku. Córka jest od niego o 14 lat starsza. Obydwoje skończyli
uniwersytet. Syn jest inżynierem-geologiem i pracuje przy wierceniach
naftowych.
Do Stowarzyszenia Polskich Kombatantów zapisałem się
wkrótce po przyjeździe, za prezesury Mossakowskiego. I należę po dziś
dzień.
|