Urodziłem się 2 września 1919 roku we Lwowie.
Chodziłem do szkoły powszechnej przy
ulicy księdza Kordeckiego. Mieszkaliśmy przy ulicy Kaspra Koczkowskiego.
Uczęszczałem do gimnazjum matematyczno-przyrodniczego. To były moje, podobnie
jak i chyba wszystkich innych młodych ludzi, najpiękniejsze lata młodości.
Interesowałem się drużynami futbolowymi, "Pogonią" i"Czarnymi", wyścigami
samochodowymi, które odbyły się raz we Lwowie, na skalę europejską. Trzeba było
wtedy poznać marki samochodów, jak wyglądają, jak szybko jadą.
Wszystkie te szczegóły miały istotną wartość. A teraz, z odległości czasu
zastanawiam się, że będąc w wyższych klasach gimnazjalnych, w 6-tej, 7-ej czy
8-mej, kiedy zaczęły się zbierać chmury zbliżającej katastrofy, nigdy nic nie
słyszałem ani od starszych ludzi w moim
środowisku, ani od profesorów w gimnazjum, o tym co się na świecie dzieje.
Kompletnie nic. Od czasu, kiedy wybuchła wojna, mogłem sobie powiedzieć, że
wszystkie te wypadki były dla mnie, do pewnego stopnia zaskoczeniem. Od roku
1938-go, to znaczy od zdania matury,
stało się zwyczajem, że abiturienci szli na okres miesiąca popracować w ramach
t. zw. czynu społecznego. Pracowaliśmy w okolicy Łucka na Wołyniu. Budowaliśmy
tam drogi. Miesiąc wakacji upłynął szybko i trzeba było iść do wojska, do
Junackich Hufców Pracy. Było to dla nas
bardzo interesujące przeżycie. Miałem wybór: albo pójść na studia, albo do
wojska. Wybrałem to drugie. Myślałem, że po rocznym kursie wojskowym, będę miał
wolną drogę do dalszej kariery. Nie brałem pod uwagę innych możliwości rozwoju
sytuacji. Zapisałem się do Szkoły Podchorążych Artylerii we Włodzimierzu.
Wszyscy abiturienci naszego gimnazjum, o typie matematyczno - przyrodniczym szli
do tej szkoły. Był rok 1938-ty na 39-ty. I tu
należało by również podkreślić,że mimo iż Austria została już zajęta przez
Hitlera, Czechosłowacja
okrojona, zaczęła się już awantura z Zaolziem w Polsce, nasi
instruktorzy w szkole na żadnych wykładach nie wspominali nam, że
zanosi się na wojnę. Jest to dla mnie zastanawiające, co było przyczyną
tego, że nie chcieli nam o tym powiedzieć. Może się obawiali, że nie
potrafimy się skoncentrować nad nauką sztuki wojennej. A może
wprost przeciwnie sami nie zdawali sobie sprawy z rozwijającej się
sytuacji.Ogłoszono w Polsce mobilizację,
która zresztą wkrótce, chyba
w maju, została odwołana. Potem wyjechaliśmy na t.zw. punkty
manewrowe. W Rembertowie pod Warszawą przydzielili nas do
jednostek piechoty. Było to coś w rodzaju współdziałania broni.
Pamiętam z tego okresu nazwisko generała angielskiego Ironside, który
był obserwatorem tych manewrów. Powróciłem do Lwowa i dostałem
przydział do 5-go pułku artylerii lekkiej, w którym służyłem aż do
wybuchu wojny. Moja praktyka kanonierska w pułku polegała na tym,
że trzeba się było zaznajomić z żołnierzem, jego codziennym życiem w
wojsku. Mieszkaliśmy w tej samej sali, wstawaliśmy rano na ćwiczenia.
Miało to na celu dać przyszłemu oficerowi lepsze zrozumienie
problemów życia żołnierskiego.
Wybuch wojny zastał mnie we Lwowie. Była wystarczająca
ilość oficerów i wobec tego zostawili nas we Lwowie. Pamiętam bardzo
dobrze sam dzień wybuchu wojny. Byłem właśnie w mieście, dość
daleko od koszar, w rejonie Dworca Głównego. 1-go września nadano przez radio wiadomość, że Niemcy zaatakowali. Zrobił się ruch na
ulicy, ludzie przystawali i komentowali wydarzenia. Postanowiłem
natychmiast pójść do koszar do jednostki. Pierwsze bombardowanie
Lwowa nastąpiło zaraz po ogłoszeniu wybuchu wojny. Przyleciało
kilka samolotów niemieckich i rzuciło kilka bomb. Na ulicy przy której
mieszkałem zginęła jedna kobieta. Ludzie zaczęli sobie zdawać sprawę,
że coś się niedobrego dzieje na świecie. Zaczęły dochodzić
wiadomości, że armia niemiecka posuwa się bardzo szybko. Nasza
jednostka była zaangażowana w obronie Lwowa. Niemcy doszli do
Lwowa, bez większych walk. Sowieci wkroczyli do Lwowa około 20
września.
Staram, się odtworzyć moje pierwsze wspomnienia z
zetknięcia
się z bolszewikami. Byliśmy w koszarach 6-go pułku
przeciwlotniczego na ulicy Pałatyńskiej. Wzdłuż kamienicy szli
sowieccy żołnierze. Ubrani niechlujnie. Weszli do koszar.
Otrzymaliśmy rozkaz wyjścia z koszar i ustawienia się wzdłuż
kamienic. Nie mieliśmy broni. Trzeba było iść do niewoli. Stałem w
pobliżu bramy i obserwowałem, co się dzieje. Wszedłem do bramy, a
tam dobrzy ludzie umożliwili mi przebranie się w cywilne ubranie. Po
jakimś czasie chyłkiem wyszedłem na ulicę. Ruskich już nie było, więc
zacisnąłem kaszkiet na głowę i do domu. Szedłem przez całe miasto,
około godziny i nikt mnie nie zatrzymał. Doszedłem do domu i tak się
dla mnie skończyła na razie wojna. Ominęła mnie niewola sowiecka.
Dochodziły do mnie wieści, że organizuje się jakaś akcja podziemna,
ale nic konkretnego.
Ogłoszono pobór do sowieckiego wojska. Poprzedziło go
referendum. Wszyscy "głosowali" we Lwowie, że proszą Stalina, aby
nas przyjął i obronił przed przykrościami, które się dzieją na świecie.
Na tej podstawie staliśmy się obywatelami sowieckimi. Był przymus
głosowania i trzeba było wybrać czy chcemy być przyłączeni do Rosji,
czy nie. Co stało by się, gdyby ktoś głosował przeciwko temu ? Teraz
z doświadczenia wiemy, że to nie miało by najmniejszego znaczenia.
Wtedy, wszyscy których znałem, wrzucili kartki niewypełnione. Potem
rezultaty były ogłoszone z których wynikało, że 99 procent ludności
głosowało za przyłączeniem. Staliśmy się więc częścią Rosji. Ukazał
się rozkaz dowódcy okręgu, że młodzież urodzona w 1919-tym ma się
zgłosić do poboru do wojska sowieckiego. Nigdy nie wyobrażałem
siebie w mundurze sowieckiego żołnierza. W połowie grudnia mieli się
zgłosić poborowi z nazwiskami na literę W. Zaczęło mi się robić
gorąco. Tak się jakoś ułożyło, że z grupką młodych w moim wieku
postanowiliśmy uciekać na Węgry. Dochodziły do nas wiadomości, że
tam się tworzą oddziały polskie, że stamtąd można jechać do Francji i
otwierały się inne możliwości. I tak się stało.
Nasza grupa wyjechała pociągiem do Stryja. Zajechaliśmy do
pod wieczór i w nocy od razu trzeba było iść w góry, żeby się ulotnić z
miasta. Wszystko to było bardzo tajemnicze. Jechaliśmy pociągiem w
wielkiej konspiracji. Wsiadaliśmy do różnych wagonów, by nikt nie
mógł podejrzewać, że jesteśmy zorganizowaną grupą. Mimo to wydawało się nam, że
wszyscy się na nas patrzą i wiedza dokąd
jedziemy. Przejście przez granicę wyglądało tak, jakby w ogóle nie
było granicy. Okazało się, że łajdak przewodnik zaprowadził nas
prosto na strażnicę rosyjską. Współpracował wyraźnie z Sowietami.
Wziął pieniądze za przeprowadzanie przez granicę ale oddał nas w ręce
Sowietom. Złapali nas nad ranem i wkrótce znaleźliśmy się za drutami
w Skolem. Tak się skończyła moja wycieczka do Wolnego Świata.
Pękła jak bańka mydlana.
W Skolem było nas wielu. Miejscowość była znana
ze sportów
zimowych. Trzymali nas tam ze dwa tygodnie. Matka dowiedziała się
w jakiś sposób, że tam jestem. Sama biedna, przesłała mi paczuszkę,
jakieś pieczywo. Paczka była dokładnie skontrolowana, pokrajana na
wszystkie strony, aby broń Boże nie przedostało się w niej jakieś
narzędzie, które mogłoby zaszkodzić wielkiemu Związkowi
Sowieckiemu. Do obozu przybywało dziennie po 20 - 30 uciekinierów
złapanych podczas próby przejścia przez granicę. Wkrótce wywieziono
nas przez Lwów do Krasnowodzka i dalej do Dniepropietrowska. Tam
siedziałem w kryminale bez wyroku przez osiem miesięcy. Przez cały
czas prowadzono śledztwo. Polegało ono na skłanianiu człowieka do
przyznania się do najgorszych zbrodni i do namawiania go, aby się
podpisał pod tym, co oficer śledczy sobie wymyślił. W takim wypadku
śledztwo kończyło się szybko. Miałem szczęście i obeszło się bez bicia
na śledztwie. Może dlatego, że miałem wtedy bardzo młodociany
wygląd. Mimo iż byłem w wojsku, nie potrzebowałem się jeszcze
golić. Nie brali mnie zbyt poważnie. Tłumaczyłem się, że chce iść na
Węgry do szkoły, bo tu szkoły pozamykane. Trzymałem się tego
tłumaczenia przez jakiś czas. Pewnego poranku ogłosili, że jesteśmy
winni przekroczenia z paragrafu 84/14 za nielegalne usiłowanie
przekroczenia granicy. Dostałem "łagodny" wyrok 5 lat, podczas gdy
inni koledzy zostali zasądzeni na 10 lat. Od momentu otrzymania
wyroku, zaczęli nas w więzieniu szanować. Zostałem "obywatelem",
posiadającym już pewne prawa. Zwiększono nam porcje cukru i zupy.
W dwa tygodnie po ogłoszeniu wyroku wywieziono nas przez
Moskwę na północ w pobliże rzeki Peczory. Od jesieni 1940-go roku
do następnej jesieni budowaliśmy tam tor kolejowy do Białego Morza.
Był to ciężki rok w moim życiu. Nie wiem naprawdę, jak ten okres
przetrwałem. Może dzięki temu, że nigdy nie wykonywałem normy. Ci, którzy więcej
pracowali, tracili zdrowie bardzo prędko. Starałem
się ruszać łopatą jak najmniej, aby tylko ciepło było. Zresztą nawet,
gdybym chciał, nigdy bym jej nie wyrobił, bo były bardzo wysokie.
Pracowali z nami ludzie z Rusi Zakarpackiej. Bardzo zgrabnie ruszali
łopatami i zawsze wyrabiali normę. Mój brygadier - dziesiętnik -
śpiewał mi co rano, "Tadeusz Piotrowicz trista gram". Była to
najniższa porcja chleba, dla tych, którzy nie wykonali normy.
Dowiedzieliśmy się o wypowiedzeniu wojny przez
Niemców,
że posuwają się w głąb Rosji i że jakiś rząd polski rozmawia z rządem
sowieckim w naszej sprawie. Zabłysła nadzieja. I pewnego dnia
przyszedł naczelnik więzienia, zebrał nas wszystkich i powiedział: "A
teraz idziemy wszyscy bić wspólnego wroga faszystowskiego. My
jesteśmy teraz "druzja". Wkrótce przyjechała komisja wojskowa.
Pytała się nas, czy chcemy iść do polskiego, czy do rosyjskiego wojska.
Nie było żadnej presji. Większość szła do Polskiej Armii.
Otrzymaliśmy pieniądze i prawo swobodnego poruszania się po
Związku Sowieckim, prawo zakupienia żywności na drogę.
Wyjechaliśmy w grupie około 300 ludzi. Po drodze dołączali do
pociągu naszego również ludzie z innych obozów. Dotarliśmy wreszcie
do Kermine, w którym organizowano Polską Armię - by się
dowiedzieć, że im bardzo przykro, ale mają za dużo ludzi i nie mogą
nas zarejestrować. Wysłali nas barkami rzeką Amu Daria do pracy na
kołchozie. Pracowaliśmy przez kilka miesięcy przy zbieraniu bawełny.
Miejscowi ludzie ustosunkowali się do nas bardzo przyjaźnie.
Pamiętam przewodniczącego kołchozu w Kazachstanie, który przyszedł
do nas i pytał czy nasz brzuch pusty, czy pełny. Po jakimś czasie
przywieźli nas spowrotem do Kermine, umundurowali i po około
dwóch tygodniach, powieźli pociągiem do Krasnowodzka. Statkiem
przewieziono nas do Pahlawi. Były właśnie Święta Wielkanocne
1942-go roku. Trudno sobie wyobrazić jak szczęśliwi byliśmy po
wydostaniu się z Rosji. Dostaliśmy biały chleb, czyste ubranie,
wszyscy wykąpani! Egzotyczne owoce, daktyle, Persja! Kraj, który
pamiętam jeszcze z nauki geografii i historii. Byłem oszołomiony.
Każdy dzień dostarczał coś nowego. Wieziono nas perskimi
ciężarówkami, po karkołomnych zakrętach, przez góry do Palestyny.
Tam organizowała się już Brygada Karpacka. Miała ona stanowić
zalążek Dywizji Karpackiej. Oprócz tego formowała się 5-ta Dywizja. Ochłonąłem
dopiero, gdy wjechaliśmy do Palestyny. Widoki zbóż,
kołyszących się na polach, sady owocowe, wioski, kibuce żydowskie,
wioski arabskie oszałamiały nas. Był to inny kraj, inny świat. Te dwa
światy różniły się jak niebo i ziemia.
Byłem w stopniu kaprala podchorążego.
Przydzielono mnie do
2-go Pułku Artylerii Lekkiej z tej racji, że miałem roczny kurs szkoły
podchorążych w Polsce. Nie wymagałem zbytniego przeszkolenia.
Jeździliśmy do Iraku i z powrotem do Palestyny.
24 -go grudnia 1943-go roku wylądowaliśmy w
Taranto we
Włoszech. Święta przechodziły bez większego wrażenia. Nikt nie
wspominał nawet o nich. Żyłem dotąd w obozach w stanie jakiegoś
otępienia i nie pamiętam, aby ktokolwiek przypomniał nam, że dzisiaj
Święta. A czytałem wiele pięknych opisów, jak to ludzie rozrzewniali
się z okazji Świąt. Przyjechaliśmy na nowe miejsce, jeszcze nie
rozłożyliśmy się dobrze obozem, a wysłano nas na stanowiska bojowe
nad rzeką Sangro. W tym czasie jednostka nasza nazywała się już
Dywizją Karpacką. Nie wspominałem wiele o organizacji tej dywizji,
bo na moim szczeblu nie wiele wiedziałem. Z dywizjonu artylerii w
Brygadzie Karpackiej powstał pułk artylerii. Brygada Karpacka
stanowiła zalążek tworzącej się dywizji. Mieliśmy do czynienia z
ludźmi, którzy już przeszli w tym roku chrzest bojowy, a więc szkolenie
było łatwiejsze.
Staliśmy nad rzeką Sangro, w głębokiej dolinie.
Widzieliśmy
patrole niemieckie chodzące po górze. Niemcy prawdopodobnie
obserwowali ruch po naszej stronie. Strzelaliśmy trochę do widocznych
celów, gdy się nadarzyła okazja. Było to raczej wstępne otrzaskanie
bojowe. Gdzieś z końcem marca a początkiem kwietnia
podciągnęliśmy już na pozycje bojowe pod Monte Cassino. Klasztor
był widoczny z naszych stanowisk jak na dłoni. Wiele lat później, gdy
zwiedzałem Włochy, mogłem z łatwością rozpoznać nasze ówczesne
stanowisko. Działa nasze były dobrze ukryte, ale punkt dowodzenia
baterii był zupełnie widoczny.
Z natarcia na Monte Cassino pamiętam jeden
tragiczny
wypadek. Była ciemna noc. Rozpoczęła się nawała artyleryjska, i
roztoczył się przed nami wspaniały widok. Kilkadziesiąt baterii
rozpoczęło strzelanie w tym samym czasie. Zrobiło się jasno. Żołnierze
wprawili się dobrze w strzelaniu aż zaczęli sobie trochę lekceważyć przepisy.
Należało pocisk wsunąć do lufy z niedużej odległości.
Zaczęto to lekceważyć i wrzucać pocisk do lufy z dalszej odległości.
Udawało się to setki razy. Raz się nie udało i pocisk eksplodował na
stanowisku i cała obsługa zginęła. Zaczęła wybuchać amunicja.
Nastąpiło piekło. Pamiętam jednego żołnierza, który zapalony, z
podniesionymi rękami wybiegł ze stanowiska. Rzucili na niego koce ale
niewiele to pomogło. Nikt się nie uratował. Nazajutrz zbieraliśmy
kawałeczki ludzkiego ciała, trudno było rozpoznać osoby. Z nadmiaru
wystrzelanych pocisków jedna lufa nie wytrzymała tego obciążenia i
koniec lufy pękł. Kazano nam okrywać mokrymi kocami rozgrzane
lufy, aby jak najwcześniej mogły znów wejść do akcji. Strzelało się 8
pocisków na minutę. Były to 25 funtówki, bardzo celne armaty. Byłem
już wtedy podporucznikiem. Awans dostałem w Iraku. Kierowałem
baterią na stanowisku ogniowym. Po zdobyciu góry Monte Cassino
przesunięto nas na Monte Cairo. Nasz pułk ułanów karpackich nacierał
na Passo Corno, a myśmy ich wspierali ogniem artyleryjskim. I tak się
zakończyła moja akcja pod Monte Cassino.
Potem posuwaliśmy się Via Emilia wzdłuż Adriatyku
na
północ. Doszliśmy do rejonu Forli, gdzie się urodził Mussolini. Tam
przezimowaliśmy. Niemcy byli tam również okopani. Trudno się było
poruszać w tym terenie. Na wiosnę ruszyło natarcie alianckie na
Bolonię wzdłuż Via Emilia.
Jak dotarła do nas wiadomość o zakończeniu wojny
? Byliśmy
wtedy jeszcze na stanowiskach bojowych. Zboża były już wysokie
wokół naszych stanowisk. Panowała cisza. Nie mówiło się o
zakończeniu wojny. Akcja trwała. Jednego pięknego poranku, zdaje
się 25 kwietnia, podszedł do nas dowódca dywizjonu i mówi: proszę
panów, wojna się skończyła. Pozostajemy jeszcze na odcinku. Było to
wielkie uczucie ulgi. Niedawno jeszcze straciłem bardzo dobrego
telefonistę. Zaciekawiło go coś i podszedł do drzwi chałupy w której
staliśmy. Wybuchł niemiecki granat i zabił go na miejscu. Była to
ostatnia ofiara, dosłownie, w przeddzień zakończenia wojny.
Wywołuje to jakiś wewnętrzny sprzeciw. Wydaje się, jakby oddał
swoje życie za darmo.
Dalszy ciąg w kolejnym wydaniu
Polishwinnipeg.com
|