zapisz
Się Na Naszą listę |
Proszę
kliknąć na ten link aby dotrzeć
do formularza gdzie można zapisać się na listę dystrybucyjną i w przyszłości
otrzymywać biuletyn bezpośrednio od nas.
Aby zapisać się szybko bez wypełniania formularza, proszę wysłać E-mail bez
żadnego tekstu poprzez kliknięcie tego
linku.
| |
Przyłącz się |
Jeśli masz jakieś informacje
dotyczące polskich wydarzeń i chciałbyś albo chciałabyś podzielić się nimi z
naszymi czytelnikami, to prześlij je do
nas.
Mile widziane są wywiady, felietony, zdjęcia i poezja. Proszę informować
nas o
wszystkich wydarzeniach polonijnych. | |
Promuj
polonię |
Każdy z nas może się przyczynić do
promowania Polonii w Winnipegu w bardzo prosty sposób. Mój apel jest aby
dodać dwie linie do waszej stopki (signature) aby zacząć promować
Polonijne wydarzenia w Winnipegu kiedykolwiek wysyłamy maila.
Tutaj są instrukcje jak dodać stopkę używając
Outlook Express.
Kliknij Tools-->Options
-->
Signatures
Zaznacz poprzez kliknięcie Checkbox
gdzie pisze
Add signature to all outgoing messages
W pole gdzie jest napisane Edit Signature proszę wpisać.
albo
Po tym kliknij Apply
I to wszystko. Od tej pory będziemy promować polskie wydarzanie w
Winnipegu automatycznie kiedy wyślemy maila do kogoś. Wszystkie programy
mailowe mają taką opcję tzw. signature i sposób jej dodania
będzie bardzo podobny do tego co opisałem dla Outlook Express | |
|
Polonijny
Biuletyn Informacyjny w Winnipegu |
INDEX
Powrót...
WIADOMOŚCI PROSTO Z
POLSKI |
Środa, 2010-03-18
IPN: Jaruzelski agentem,
zwerbował go Kiszczak
W 1952 r. ówczesny ppłk Wojciech Jaruzelski został zwerbowany przez
ówczesnego kpt. Informacji Wojskowej Czesława Kiszczaka w celach
kontrwywiadowczych - taki dokument z archiwum Stasi ujawnia najnowszy
Biuletyn IPN. Jednocześnie raport informuje, że Kiszczak uratował
karierę Jaruzelskiego, określając go jako bardzo aktywnego i cennego
współpracownika. Autor dokumentu wysuwa nawet hipotezę co mogło być "mrocznym"
argumentem ratującym przyszłość Jaruzelskiego. Kiszczak zaprzecza
ustaleniom IPN.
Historyk IPN Wojciech Sawicki opisał w Biuletynie IPN odnaleziony w
archiwach b. służby bezpieczeństwa NRD dokument kontrwywiadu Stasi z
1986 r. Jest w nim mowa, że "rozwój ścisłych związków pomiędzy gen.
broni Kiszczakiem i gen. armii Jaruzelskim rozpoczął się w początku lat
50., gdy tow. Jaruzelski był oficerem wykładającym w wojskowej Akademii
Sztabu Generalnego. Towarzysz Kiszczak był w tym czasie kapitanem
odpowiedzialnym za ochronę kontrwywiadowczą na tej uczelni".
"W roku 1952 tow. Jaruzelski został pozyskany przez kpt. Kiszczaka jako
'nieoficjalny współpracownik', przez niego zaprzysiężony i wykorzystany
do wykonania zadań kontrwywiadowczych. Współpraca została oceniona jako
bardzo aktywna i wartościowa" - głosi dokument (pobierz ze strony IPN w
formacie pdf).
Przeczytaj artykuł Wojciecha Sawickiego, opublikowany przez portal
niezalezna.pl
Mroczna przeszłość
Według Sawickiego, gdy "w końcu roku 1952 ówczesny szef Głównego Zarządu
Politycznego Wojska Polskiego, gen. Kazimierz Witaszewski, zażądał
zwolnienia tow. Jaruzelskiego z armii z powodu burżuazyjnego pochodzenia,
tow. Kiszczak postarał się o odpowiednie dowody na nadzwyczaj pozytywną
postawę i nastawienie tow. Jaruzelskiego do państwa i armii".
Autor raportu wysuwa hipotezę co mogłoby uchronić Jaruzelskiego przed
załamaniem się kariery spowodowanej tak poważnymi zarzutami przeciwko
jego osobie. Nie mogła być tym współpraca sama w sobie, gdyż
informatorów w ówczesnym wojsku było na pęczki. Wielokrotnie
podkreślając, iż są to tylko spekulacje Sawicki pisze, iż argumentem był
aktywny udział Jaruzelskiego w tzw. sprawie zamojsko-lubelskiej.
W wyniku tej głośnej prowokacji aresztowano 57 osób. Wszystkie były
torturowane w trakcie przesłuchań, a szef sztabu dywizji płk. Lucjan
Zaleski zmarł w wyniku pobicia nazajutrz po przesłuchaniu.
Z rzeczy weryfikowalnych autor raportu podkreśla wysoki stopień
zażyłości Kiszczaka i Jaruzelskiego, których ścieżki kariery
wielokrotnie się później przecinały. Wspomina także o dobrych kontaktach
żon obu PRL-owskich notabli.
Kiszczak: bzdura; Jaruzelski: brednie
- Mogę to określić tylko jednym słowem - brednia - powiedział gen.
Jaruzelski. - Brednia! Jest to coś tak koszmarnie głupiego, Kiszczak był
wtedy w Marynarce Wojennej, był szefem kontrwywiadu w Marynarce Wojennej,
jakim cudem on mógł tu, w Warszawie, kogoś werbować, jeszcze w dodatku
mnie? - mówił.
- Jest to tak idiotyczne - różne rzeczy słyszałem, ale to jest tak
idiotyczne. W ogóle na oczy wtedy Kiszczaka nie mogłem widzieć. On był w
Marynarce Wojennej, w zupełnie innym układzie - powiedział gen.
Jaruzelski.
Doniesieniom IPN zaprzecza również gen. Kiszczak. - W 1952 r. byłem
szefem kontrwywiadu 18. dywizji w Ełku, siedziałem w lesie i pojęcia nie
miałem, że istnieje człowiek o nazwisku Jaruzelski. Dopiero w II połowie
lat 50. dowiedziałem się o tym nazwisku, a gen. Jaruzelskiego poznałem
pod koniec lat 60. albo na początku lat 70. - powiedział.
Gen. Kiszczak zaprzeczył też, by kiedykolwiek był oficerem kontrwywiadu
Akademii Sztabu Generalnego. - W latach 1954-57 byłem formalnym,
dziennym słuchaczem Akademii Sztabu Generalnego i nigdy nie odpowiadałem
za ochronę kontrwywiadowczą uczelni - powiedział.
Paczkowski: informacje IPN dość prawdopodobne
Tymczasem historyk Andrzej Paczkowski ocenia informacje IPN jako "dość
prawdopodobne". - Generalnie trudno mi się na ten temat wypowiadać, bo
mam małe możliwości zweryfikowania tego wszystkiego. Nie jest to
informacja źródła pierwotnego, tzn. nie ma żadnych dokumentów
potwierdzających to, że Kiszczak w 1952 roku zwerbował Jaruzelskiego. To
jest informacja, która powstała trzydzieści parę lat później, która się
odwołuje do tego faktu, oczywiście nie przytaczając żadnych dokumentów.
Wobec tego pozostaje tylko jakaś próba logicznego rozbioru całości, co
autor robi dosyć dokładnie" - powiedział Paczkowski, członek kolegium
IPN, autor m.in. "Wojny polsko-jaruzelskiej". W jego ocenie, wydaje się
dość prawdopodobne, że Wojciech Jaruzelski został po raz drugi
zwerbowany w 1952 roku. Pierwszy werbunek miał nastąpić w 1946 r.
Podkreślił równocześnie, iż nie wie, czy dokonał tego istotnie Kiszczak.
- Istnieje jakieś prawdopodobieństwo, ponieważ rzeczywiście w czasie,
którego dotyczy ta informacja pracował w takiej komórce kontrwywiadu,
która m.in. zajmowała się Akademią Sztabu Generalnego, w której
studentem był ówczesny ppłk Jaruzelski - mówił historyk.
- Chociaż podejrzewam, że jeżeli się nie znajdą oryginalne dokumenty z
epoki, to zawsze pozostanie to w sferze pewnych domysłów. To jest oparte
jednak na bardzo pośrednich źródłach, więc nie dziwi mnie zaprzeczanie
ze strony Jaruzelskiego i Kiszczaka - zaznaczył Paczkowski.
(wp.pl)
Pierwszy w Polsce turniej robotów w labiryncie
Kilkudziesięciu pasjonatów robotyki zgromadziła w Rybniku druga edycja
zawodów "Robotic Tournament". Po raz pierwszy w Polsce w turnieju wzięły
udział roboty klasy "MicroMouse". Zadaniem maszyn było samodzielne
wydostanie się z labiryntu.
W ramach turnieju przygotowano trzy konkurencje. Największą
popularnością cieszyła się kategoria "LineFollower", w której roboty
muszą jak najszybciej pokonać trasę wyznaczoną białą linią na czarnej
powierzchni. Zboczenie z trasy pojazdu wielkości kartki formatu A4 na
odległość większą niż 30 cm kończyło się przerwaniem próby.
Bezpośrednie starcie robotów zakładała dyscyplina "MiniSumo", w której
maszyny w kształcie kwadratu o bokach długości 10 cm i wadze do 0,5 kg
powinny zlokalizować przeciwnika i wypchnąć go z ringu. Roboty nie mogą
"walczyć" przy pomocy niedozwolonych środków - do takich zalicza się np.
urządzenia zakłócające działanie układu sterowania przeciwnika lub
wydzielające dużą ilość ciepła, jak miotacze ognia.
Według organizatorów, po raz pierwszy w Polsce w Rybniku przygotowano
próbę dla konstruktorów robotów klasy "MicroMouse". W tej trudnej
konkurencji, urządzenia o bokach najwyżej 14 cm muszą jak najszybciej
samodzielnie odnaleźć wyjście z labiryntu.
Trudność tej dyscypliny wynika m.in. z rozmiarów korytarzy labiryntu -
do 18 cm szerokości. Cały labirynt ma kształt prostokąta o powierzchni
blisko 6 m kw. Robot pokonuje korytarze dzięki czujnikom odległości
umieszczonym po obu bokach. Dzięki odpowiedniemu algorytmowi, maszyna
pokonuje labirynt jadąc środkiem jego korytarzy.
Przejazd robota w labiryncie składa się z dwóch rund. Maszyny
wykorzystują tzw. algorytm mapowania (rysując w pamięci podczas
poruszania się po labiryncie jego wirtualną mapę), który pozwala im na
obliczenie i zapamiętanie najkrótszej trasy na drugą próbę. Mapowanie
umożliwia też robotowi m.in. zaplanowanie optymalnej prędkości dla
różnych odcinków trasy.
Głównymi warunkami dopuszczenia robotów do zawodów są limity rozmiarów
oraz wykonywanie przez nie zadań tylko dzięki czujnikom odległości i
odpowiednio zaprogramowanym procesorom. Jakakolwiek ingerencje w pracę
urządzeń podczas zawodów są zabronione.
Zdaniem współorganizującego zawody w rybnickim Zespole Szkół
Technicznych im. Staszica ucznia drugiej klasy tamtejszego technikum
mechatronicznego Krzysztofa Piontka, największą przeszkodą przy
konstruowaniu robotów jest zdobycie odpowiednich podzespołów oraz -
czasem - ich cena.
- Niektóre części do moich maszyn, takie jak silniki, musiałem
sprowadzać z Wielkiej Brytanii - zaznaczył Piontek. Jego zdaniem jednak,
roboty takie, jak biorące udział w rybnickich zawodach, może
samodzielnie wykonać praktycznie każdy - pod warunkiem odpowiedniej
wiedzy elektronicznej oraz umiejętności programowania procesorów.
(PAP)
Wtorek, 2010-03-16
Rząd przyjął projekt: od
2011 r. wymiana dowodów
Rząd przyjął projekt ustawy o nowych dowodach osobistych, zakładający,
że od 2011 roku będziemy posługiwać się elektronicznym dokumentem
tożsamości, a prawo do niego będzie przysługiwało Polakom już z chwilą
urodzenia.
Elektroniczne dowody osobiste umożliwią każdemu obywatelowi załatwianie
spraw urzędowych przez internet - napisano w komunikacie Centrum
Informacyjnego Rządu. Nowy dowód osobisty - podkreślono - będzie można
wykorzystać jako dokument potwierdzający uprawnienie do korzystania z
wielu usług.
Projekt przygotowało Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji;
zakłada on, że dowód elektroniczny będzie miał taki sam status prawny,
jak tradycyjny dowód osobisty. Nowy dokument ma zapewnić bezpieczeństwo
transakcji zawieranych drogą elektroniczną.
Minister spraw wewnętrznych i administracji Jerzy Miller powiedział na
konferencji prasowej, że nowe dowody dadzą szansę na inną relację między
obywatelem a urzędnikiem. Jak mówił, obecnie żeby załatwić jakieś sprawy
w urzędach trzeba stawiać się w nich osobiście, natomiast po otrzymaniu
nowego dowodu z chipem będzie to można robić przez internet.
Podkreślił, że posiadając nowy dowód osobisty nie trzeba będzie mieć
dodatkowych dokumentów w postaci np. ubezpieczenia zdrowotnego, czy
legitymacji studenckiej, bo wszystkie te dane będą zapisane w chipie
nowego dokumentu.
Miller zaznaczył, że MSWiA osobiście będzie odpowiedzialne tylko za
wyrobienie dowodów i upewnienie się, że każdy obywatel ma tylko jeden
taki dokument. Natomiast informacje zawarte w chipie będą gromadzone w
specjalnych rejestrach, za które np. odpowiedzialna będzie szkoła, jeśli
informacje będą dotyczyły tego, czy dana osoba jest uczniem lub ZUS, gdy
będzie chodziło o emerytury. Minister zwrócił uwagę, że do odczytywania
danych z nowych dokumentów będzie można wykorzystać np. czytniki używane
dzisiaj do kart kredytowych.
Szef MSWiA podkreślił, że dopiero po tym, gdy ustawa zostanie uchwalona,
ustalone zostaną szczegółowe kwestie, co do działalności poszczególnych
rejestrów gromadzących informacje na temat Polaków. Miller wyraził przy
tym nadzieję, że projekt zostanie szybko przyjęty przez
parlamentarzystów i już od przyszłego roku będziemy mogli uzyskać nowe
dowody. W pierwszej kolejności - jak mówił - otrzymają je ci, którym
kończy się termin ważności starych dowodów.
Według projektu nowy dowód osobisty umożliwi składanie podpisu
elektronicznego, pozwalającego na dokonywanie czynności prawnych w
urzędach administracji publicznej. Nowy dowód osobisty ma być również
wykorzystywany przy dostępie do rejestrów publicznych, np. rejestru
usług medycznych, prowadzonego przez Narodowy Fundusz Zdrowia.
Wniosek o wydanie nowego dowodu osobistego będzie można złożyć w
dowolnej gminie na terenie kraju, a także drogą elektroniczną.
Nowy system wydawania dowodów osobistych zapewni spójność i
bezpieczeństwo systemu, wiarygodność dokumentów, współpracę rejestrów
publicznych oraz zgodność dowodu ze standardami międzynarodowymi -
podkreśla CIR.
Równocześnie z dowodem mają być wydawane dane służące do składania
podpisu elektronicznego. Prawo do dowodu osobistego będzie przysługiwało
obywatelowi polskiemu z chwilą urodzenia.
Elektroniczne dokumenty tożsamości - podkreśla CIR - umożliwią też
weryfikację danych dzieci w rejestrach państwowych, np. związanych z
ochroną zdrowia, nauką czy ubezpieczeniem społecznym. Ponadto, dzieci
poniżej 13 lat będą mogły przebywać na terenie pozostałych państw UE i
grupy Schengen bez paszportu.
Według projektu ustawy, dokumenty wydawane dzieciom powyżej pięciu lat
będą ważne 10 lat; dokumenty młodszych dzieci będą ważne pięć lat.
Projekt zakłada, że podmioty uczestniczące w wydawaniu elektronicznych
dowodów będą miały dostęp do centralnego rejestru dowodów osobistych.
Przepływ informacji będzie się odbywać w drodze bezpiecznej transmisji
teleinformatycznej, z uwzględnieniem wykorzystania internetu, a ich
przetwarzanie ma być oparte o formularze elektroniczne - zapewnia CIR.
Projekt przewiduje także - czytamy w komunikacie - że "firma zewnętrzna"
będzie mogła zapisać w warstwie elektronicznej dowodu osobistego podpis
elektroniczny.
CIR podkreślił w komunikacie, że elektroniczne dowody osobiste stanowią
część projektu "Polska cyfrowa", którego celem jest m.in. budowa sieci
szerokopasmowego internetu oraz rozwój e-usług i e-administracji.
(PAP)
Po kontroli w GROM: nie było uchybień ani nepotyzmu
Kontrola w specjalnej jednostce GROM nie wykazała żadnych istotnych
nieprawidłowości i uchybień ani nepotyzmu - powiedział minister obrony
narodowej Bogdan Klich.
Kontrola miała związek z doniesieniami żołnierzy tej jednostki o
nieprawidłowościach m.in. w polityce kadrowej. Kopie zawiadomienia
przekazano do wiadomości MON, Dowództwu Wojsk Specjalnych, BBN, NIK i
Sejmowi. Polecenie kontroli Klich wydał 19 lutego, wtedy też zlecił
szefowi Sztabu Generalnego "uporządkowanie sytuacji".
Pod koniec lutego treść doniesienia oficera GROM na dowódcę tej
jednostki płk. Dariusza Zawadkę opisała "Rzeczpospolita". Dokument ma
zawierać zarzuty nieprawidłowości kadrowych, nepotyzmu oraz naruszania
godności i poniżania.
W dniu publikacji płk Zawadka zorganizował konferencję prasową, na
której zarzuty formułowane przez podwładnych określił jako "bezpodstawne".
Zapowiedział złożenie zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa przez
autora doniesienia i pozew w procesie cywilnym.
(PAP)
Trumnę ze szczątkami Kopernika przeniesiono do zamku
Trumna ze szczątkami Mikołaja Kopernika została przeniesiona z katedry
świętego Jakuba do olsztyńskiego zamku, gdzie będzie eksponowana do
ponownego pogrzebu astronoma. Pochówek odbędzie się 22 maja w katedrze
we Fromborku.
Tuż przed godziną 15 dostojnicy kościelni wraz z władzami samorządowymi
i mieszkańcami Olsztyna uczestniczyli w krótkiej modlitwie przy trumnie
ze szczątkami Kopernika. Następnie trumnę wyniesiono przed katedrę i w
kondukcie pogrzebowym została ona przewieziona do olsztyńskiego zamku.
Procesję powitał metropolita warmiński, abp Wojciech Ziemba.
Trumna spoczęła na katafalku w salach nazwanych kopernikowskimi. To w
tych salach astronom podczas swego pobytu w olsztyńskim zamku jako
kanonik warmiński mieszkał i pracował. Przez dwa miesiące do 21 maja
mieszkańcy i turyści będą mogli oddawać hołd astronomowi i modlić się o
spokój jego duszy. W sali, gdzie znajduje się katafalk, wyeksponowano
drewniane repliki instrumentów astronomicznych oraz rękopis księgi "O
obrotach sfer niebieskich".
Marszałek województwa warmińsko-mazurskiego Jacek Protas powiedział, że
uroczystość można nazwać powrotem wielkiego astronoma, matematyka i
lekarza po blisko 500 latach do olsztyńskiego zamku. Zaznaczył, że
astronom to najwybitniejszy mieszkaniec Warmii i najbardziej
rozpoznawalna postać z tego regionu na świecie. Przypomniał, że powtórny
pogrzeb Kopernika 22 maja zbiega się z jubileuszem 750-lecia Warmińskiej
Kapituły Katedralnej a astronom był najwybitniejszym jej kanonikiem.
Abp Wojciech Ziemba zaznaczył, że Olsztyn jest drugą stacją pogrzebową
przed pochówkiem Kopernika we Fromborku. Najpierw astronoma pożegnał
Toruń, gdzie Kopernik urodził się i spędził dzieciństwo. Ostatnią stacją
będzie Frombork. W ostatnią drogę do Fromborka trumna ze szczątkami
wyruszy 21 maja. Przejedzie przez warmińskie miasteczka: Dobre Miasto,
Lidzbark Warmiński, Ornetę, Pieniężno i Braniewo.
Mszy pogrzebowej 22 maja przewodniczyć będzie nuncjusz apostolski abp
Józef Kowalczyk a homilię wygłosi metropolita lubelski abp Józef
Życiński.
Kim był Mikołaj Kopernik?
Jak napisał ks. Jan Górny w wydanej z okazji uroczystości pogrzebowych
książce pt. "Mikołaj Kopernik kanonik warmiński", astronom przybył do
Olsztyna w 1516 roku i zamieszkał w zamku kapitulnym. Funkcję
administratora dóbr kapitulnych pełnił sumiennie i odpowiedzialne do
końca 1519 roku. Dokonywał lokacji na opuszczonych gospodarstwach,
osadzał nowych dzierżawców. Uporządkował, zabezpieczył i własnoręcznie
zinwentaryzował całe archiwum i zawartość skarbca kapitulnego. Także w
Olsztynie w 1517 roku napisał swoją pierwszą rozprawę o reformie
pieniądza. Opisał w niej problem umyślnego psucia pieniądza przez Zakon
Krzyżacki.
Kopernik dbał także o zaopatrzenie militarne zamku kapitulnego w
Olsztynie, który stał się twierdzą, a Mistrz Krzyżacki Albrecht
Hohenzollern nie odważył się jej zaatakować. Był także cenionym lekarzem,
wyjeżdżał stąd leczyć chorych nawet poza granice Warmii: do Elbląga,
Gdańska i Lubawy i Królewca.
W olsztyńskim zamku prowadził badania astronomiczne. Na północnej
ścianie od strony dziedzińca zachowały się wykresy do badań
astronomicznych wykonane własnoręcznie przez Kopernika.
(PAP)
Poniedziałek,
2010-03-15
Lubelscy naukowcy mają
patent na kości
Naukowcy z Uniwersytetu Medycznego w Lublinie stworzyli biomateriał do
wypełniania ubytków kostnych. Jego właściwości są zbliżone do
naturalnych kości człowieka. Odkrycie może być przełomem w stomatologii
implantacyjnej i ortopedii. Właściciel wynalazku, lubelska uczelnia
medyczna, ubiega się o objęcie go międzynarodową ochroną patentową.
Badania nad wytworzeniem materiału od lat prowadzi zespół pod kierunkiem
prof. Grażyny Ginalskiej, kierownika Katedry Biochemii i Biotechnologii
Uniwersytetu Medycznego w Lublinie. - Poszukiwania substancji czy też
materiału, który byłby w stanie skutecznie wypełniać ubytki kostne,
trwają na całym świecie od lat. Wszystko dlatego, że istnieje ogromne
zapotrzebowanie na "coś", co pozwoli zastąpić w leczeniu ubytków kości,
tzw. wszczepy kostne pozyskiwane od samego chorego, innych ludzi czy też
materiały kościozastępcze. Potrzebuje ich zwłaszcza stomatologia
implantacyjna i ortopedia - opisuje problem profesor Grażyna Ginalska.
Kilka lat temu substancję stymulującą komórki pacjenta do samodzielnej
odbudowy ubytku kostnego opracowali i opatentowali Amerykanie. - Ich
wynalazek, choć ma podobne zastosowanie, różni się od naszego. Stworzony
przez nas kompozyt ma szersze możliwości zastosowania. Jest elastyczny i
łatwo daje się dopasować do kształtu i wymiaru ubytku czy to w kościach
szczęk czy też innych. Jego właściwości mechaniczne są zbliżone do
wykazywanych przez kość gąbczastą, a wytrzymałość na ściskanie jest
zgodna z wartością tego parametru w chrząstce ludzkiej - zaznacza prof.
Ginalska.
Nie zdradzając szczegółów, które objęte są tajemnicą, lubelscy uczeni
ujawniają jedynie, że ich kompozyt powstał na bazie hydroksyapatytu i
fazy organicznej. Może być nasączany substancjami aktywnymi biologicznie
np. lekami przeciwbakteryjnymi czy białkowymi czynnikami wzrostu.
Stworzony w Lublinie materiał został już poddany próbom klinicznym. - To
efekt współpracy z dr Izabelą Polkowską z Kliniki Chirurgii Zwierząt
Wydziału Medycyny Weterynaryjnej Uniwersytetu Przyrodniczego w Lublinie
i dr hab. Anną Szyszkowską z Zakładu Chirurgii Stomatologicznej
Uniwersytetu Medycznego w Lublinie - dodaje prof. Ginalska.
Dr Izabela Polkowska z UP wynaleziony kompozyt nasączony lekiem
przeciwbakteryjnym wykorzystała do leczenia przetok ustno-nosowych u
psów. Okazał się bardzo skutecznym materiałem. Po 4 miesiącach widoczny
był efekt regeneracji tkanki kostnej u psów.
- Zależy nam na jak najszybszym wdrożeniu naszego wynalazku do
produkcji. Uczelnia prowadzi zaawansowane rozmowy w tej sprawie i może
wkrótce nastąpi ich finał - dodaje prof. Ginalska.
Wytworzenie kompozytu do wypełniania ubytków w kości jest efektem badań,
na które pieniądze lubelskim naukowcom dała Unia Europejska z Projektu
Operacyjnego Innowacyjna Gospodarka.
Amerykański lek w Polsce
Stomatolodzy z ADP Klinika w Lublinie razem z 7 ośrodkami w Polsce
uczestniczą w projekcie, którego celem jest wdrożenie u nas
amerykańskiej substancji, stymulującej komórki do samodzielnej odbudowy
ubytków w kościach. Preparat jest w Lublinie stosowany do leczenia
pacjentów, którym ubytki w kościach uniemożliwiają wstawienie implantów
stomatologicznych.
(Polska Kurier Lubelski)
Powieść o Polsce
debiutanckim hitem w USA
Amerykanka polskiego pochodzenia, Brigid Pasulka, została wyróżniona
tegoroczną nagrodą Fundacji Hemingwaya (Hemingway Foundation/PEN Award)
za debiut literacki, powieść "Dawno, dawno temu i zasadniczo prawdziwe"
("A long, long time ago and essentially true").
Akcja książki, wydanej w języku angielskim w sierpniu ub. roku, rozgrywa
się na Podhalu tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej. Powieść
rozpoczyna się historią zakochanej pary z podhalańskiej wsi, której
plany burzy wybuch wojny. Pół wieku później wnuczka bohaterki przyjeżdża
do Krakowa, miasta w którym przez rok niegdyś mieszkała jej babka.
Brigid Pasulka, która pochodzi z rodziny polskich imigrantów
mieszkających w stanie Illinois, po ukończeniu studiów na Uniwersytecie
Illinois w Chicago, wyjechała w 1994 roku do Krakowa.
Wspomnienia z rocznego pobytu w Polsce były inspiracją do napisania
nagrodzonej przez Fundację Hemingwaya powieści. W latach 2004-2007
autorka publikowała krótkie opowiadania. Jej debiutancka powieść
otrzymała dobre recenzje m. in. magazynu "Publishers Weekly".
Brigid Pasulka pracuje jako nauczycielka języka angielskiego w Whitney
M. Young Magnet High School, chicagowskiej szkole średniej dla
uzdolnionych uczniów.
Nagrody Fundacji Hemingwaya (Hemingway Foundation/PEN Award) za debiut
literacki przyznawane są w USA od 1976 roku. Zwycięzca otrzymuje osiem
tysięcy dolarów. Rozdanie tegorocznych nagród odbędzie się 28 marca w
Bostonie.
(PAP)
Niedziela,
2010-03-14
Zakończył się VIII Zjazd
Gnieźnieński
"Europo, odnajdź prawdziwą rodzinę, a wraz z nią nadzieję dla siebie" -
zaapelowali uczestnicy zakończonego VIII Zjazdu Gnieźnieńskiego
obradującego pod hasłem "Rodzina nadzieją Europy".
Przesłanie do Europejczyków odczytano podczas uroczystej mszy świętej w
Bazylice Prymasowskiej.
Homilię wygłosił przewodniczący Papieskiej Rady ds. Rodziny kardynał
Ennio Antonelli, który skrytykował współczesne elity europejskie za
odwracanie się od chrześcijaństwa i hołdowanie libertynizmowi oraz
legalizację aborcji.
- Europa - dopuszczając do legalizacji aborcji, rozprzestrzeniania się
rozwodów i homoseksualnych związków - niszczy inne prawa obiektywne i
priorytetowe: takie jak prawo poczętych dzieci do życia, pracowników
służby zdrowia do sprzeciwu sumienia, prawo dzieci do posiadania ojca i
matki, prawa rodziny do bycia uznanej jako podmiot społeczny o znaczeniu
publicznym - powiedział kardynał Antonelli.
W przesłaniu uczestnicy Zjazdu uznali, że zaangażowanie się na rzecz
rodziny powinno być elementem wspólnego świadectwa chrześcijan. W
dokumencie rodzinę opisano jako trwałą relację kobiety i mężczyzny
połączonych miłością, której owocem są dzieci.
Zwrócono uwagę na kondycję ekonomiczną rodzin. "Od kondycji małżeństwa i
rodziny zależy przyszłość społeczeństwa, dlatego państwo powinno je
wspierać, tworząc politykę rodzinną na poziomie państwa i samorządu." -
napisano w przesłaniu.
Z dokumentu wynika, że praca wychowawcza rodziców powinna być traktowana
jak praca zawodowa, a państwo powinno tworzyć zachęty, głównie
ekonomiczne dla młodych ludzi, aby zakładali rodziny.
Podsumowując obrady Zjazdu prymas Polski Henryk Muszyński zwrócił uwagę
na niepodważalność definicji rodziny. - Pierwszym dobrym skutkiem tego
zjazdu jest fakt, że nikt nie kwestionował tu pojęcia rodziny. Ukazywano
zagrożenia i wyzwania. Dla nas rodzina jest instytucją stworzoną przez
Boga i to jest wiążące dla trzech wielkich religii monoteistycznych (chrześcijaństwa,
judaizmu i islamu) - powiedział prymas.
Metropolita gnieźnieński zauważył też bezpośrednie związki pomiędzy
warunkami ekonomicznymi, w których żyje rodzina, a modelem tej rodziny.
- Jestem przekonany, że stąd wyjdą konkretne impulsy dla rodzin, ale
także dla tych, którzy dźwigają odpowiedzialność za politykę prorodzinną
- dodał Muszyński.
Istotne według abp. Muszyńskiego, były świadectwa młodzieży, która
wzięła udział w Zjeździe. - Mówili o swojej wizji rodziny i powinniśmy
ich w tym względzie wspomagać - powiedział.
Prymas zwrócił też uwagę na doświadczenia innych krajów w realizacji
polityki prorodzinnej. - Pod tym względem również możemy wiele się
nauczyć - dodał.
Podczas VIII Zjazdu Gnieźnieńskiego przez trzy dni ponad 700 osób
omawiało problemy rodziny od ogólnych ocen jej sytuacji, wykładnię
teologiczną, po szczegółowe rozwiązania np. w kwestii wspomagania
małżeństw podczas kryzysów.
- Nie ma drugiego takiego kraju, który tak mało jak Polska inwestuje w
rodzinę - stwierdził Paweł Wosicki, prezes Polskiej Federacji Ruchów
Obrony Życia. Jak dodał, rodzina potrzebuje autonomii i wymaga zaufania
ze strony państwa.
Zdaniem prof. Wojciecha Łączkowskiego z Katolickiego Uniwersytetu
Lubelskiego, o wartości rodzinne trzeba dbać, ale instytucja rodziny w
Europie nie jest zagrożona. Jak stwierdził, upadek rodziny oznaczałby
upadek ludzkości.
- Rodzina jest tak stara jak ludzkość, od początku tworzyli ją mężczyzna
i kobieta. To nie wymaga osobnego definiowania, jest to wiadome od dwóch
tysięcy lat, więc dlaczego nagle w XXI wieku mamy to zapisywać. Dawniej
każde dziecko wiedziało, że to tatuś, mamusia i dzieci - powiedział.
Naczelny rabin Polski Michael Schudrich przyznał, że problemy
współczesnych rodzin żydowskich nie odbiegają od spraw dotyczących
rodzin chrześcijańskich. - Problemy rodzin są takie same jak wszędzie,
niezależnie od religii i narodowości: tempo życia dziś jest takie samo,
podobnie nadzieje, że ludzie będą bardziej i głębiej związani z religią.
Każda religia stanowi umocnienie rodziny. Ten zjazd pozwoli ludziom
poczuć, że nie są sami i że sprawy, które oni uważają za ważne lub złe
są takie również dla innych - stwierdził Schudrich.
Jak stwierdził Marcin Przeciszewski, prezes Katolickiej Agencji
Informacyjnej, która była współorganizatorem Zjazdu, było to spotkanie
dziesięciu kościołów chrześcijańskich, które doszły do wniosku, że
rodzina jest kolejnym polem współpracy ekumenicznej,
- Najważniejszą sprawą, jaką sobie uświadomili chyba wszyscy uczestnicy
Zjazdu było to, że pomyślność naszej cywilizacji europejskiej zależy w
dużej mierze od tego, na ile docenimy znaczenie rodziny i na ile ją
wspomożemy - dodał.
Zjazd zorganizowano w 1010. Rocznicę I Zjazdu Gnieźnieńskiego. W marcu
1000 roku do Gniezna do grobu św. Wojciecha przybył cesarz Otton III.
Zjazd ten i spotkanie cesarza z Bolesławem Chrobrym były znakiem
przyjęcia Polski do grona państw europejskich. Gościem Zjazdu byli m.in.
Prezydent RP Lech Kaczyński i przewodniczący Papieskiej Rady ds. Rodziny
kardynał Ennio Antonelli.
Tradycję organizowania Zjazdów Gnieźnieńskich, jako ważnych wydarzeń w
dziedzinie duchowej i politycznej, na skalę europejską kontynuował abp
Henryk Muszyński. W 1997 roku, w tysięczną rocznicę śmierci św.
Wojciecha, odbył się II Zjazd Gnieźnieński z udziałem Jana Pawła II i
siedmiu prezydentów Europy środkowej i wschodniej.
III Zjazd Gnieźnieński miał miejsce w 2000 roku z okazji jubileuszu
chrześcijaństwa; wzięło w nim udział pięciu prezydentów europejskich
państw. Kolejne spotkania miały miejsce w 2003, 2004, 2005 i 2008 roku.
Prymas Henryk Muszyński jest głęboko przekonany, że zostanie w
najbliższych latach zorganizowany kolejny IX Zjazd Gnieźnieński.
(PAP)
Marsz Pamięci ruszył; antysemickie napisy w porę usunięto
Kilkaset osób wyruszyło w Marszu Pamięci zorganizowanym w 67. rocznicę
likwidacji krakowskiego getta. Jego uczestnicy idą prawie
czterokilometrową trasą z Pl. Bohaterów Getta na teren dawnego obozu
zagłady w Krakowie-Płaszowie.
Uczestniczący w uroczystości ambasador Izraela w Polsce Zvi Rav-Ner
powiedział, że powinniśmy pamiętać Żydów, którzy zginęli, i Polaków,
którzy mimo grożącej im kary śmierci pomagali i ratowali żydowskich
współobywateli.
- Dlatego szkoda, że stało się to, co się stało wczoraj w Płaszowie. To
wstyd dla nas wszystkich. To wstyd dla imienia nie tylko Żydów, ale i
sprawiedliwych Polaków, że są jeszcze tacy ludzie - powiedział
ambasador.
Ambasador nawiązał w ten sposób do dewastacji pomnika pomordowanych w
obozie w Płaszowie. Nieznani sprawcy wymalowali na obelisku m.in.
swastyki i obraźliwe hasła m.in. "Jude raus" i "Hitler good"; w nocy z
soboty na niedzielę udało się je usunąć.
Zvi Rav-Ner dodał, że są na świecie prezydenci krajów negujący Holokaust
i istnienie hitlerowskiego obozu śmierci w Oświęcimiu.
- Kto by pomyślał, że także i tu, tyle lat po wojnie mogą być ludzie
chwalący Hitlera. Czy oni mogą kogoś reprezentować, czy to są wariaci,
nie wiem, ale wiem, że trzeba pamiętać, edukować i z determinacją stale
przychodzić tu co roku w imię tych, którzy zginęli, i tych, którzy
ratowali, bo oni byli przedstawicielami sprawiedliwej ludzkości nawet w
najgorszych czasach - mówił Rav-Ner.
Uczestnicy marszu oddadzą hołd zmarłym w Płaszowie przy innym pomniku -
poświęconym pomordowanym w obozie Żydom. Znajduje się on bardzo blisko
zdewastowanego obelisku.
Marsz Pamięci odbywa się co roku w rocznicę likwidacji krakowskiego
getta. Jego uczestnicy pokonują ok. czterokilometrową trasę z Placu
Bohaterów Getta do byłego obozu w Płaszowie, tą samą którą hitlerowcy
prowadzili przed laty Żydów.
W nocy z 13 na 14 marca 1943 roku na ulicach getta zginęło około tysiąca
osób, a wszyscy zdolni do pracy zostali przeniesieni do obozu w
Płaszowie. Obóz ten początkowo był obozem pracy przymusowej, a potem
koncentracyjnym. Był miejscem zagłady Żydów i Romów, okresowo przebywali
tam także Polacy i przedstawiciele innych narodowości. Martyrologia
więźniów Płaszowa była tematem filmu Stevena Spielberga "Lista
Schindlera".
Obchody rocznicy likwidacji krakowskiego getta odbywają się pod
honorowym patronatem wojewody, marszałka województwa i prezydenta miasta
oraz prezesa Gminy Wyznaniowej Żydowskiej w Krakowie.
(PAP)
"To mit, że wykorzystujemy niewielką część mózgu"
Mózg jest najmniej poznaną i najbardziej skomplikowaną strukturą we
wszechświecie. - Mimo że odpowiada za najdrobniejsze procesy zachodzące
w naszym ciele, wciąż nie powstała jedna naukowa koncepcja
funkcjonowania tego narządu - mówi prof. Andrzej Wróbel, kierownik
Zakładu Neurofizjologii Instytutu Biologii Doświadczalnej Polskiej
Akademii Nauk. Uczony mówi, skąd wziął się mit o tym, że wykorzystujemy
tylko niewielką część mózgu.
Wiedzę o mózgu oraz społeczną świadomość na temat znaczenia badań układu
nerwowego ma propagować "Światowy Tydzień Mózgu". W tym roku będzie
obchodzony między 15 a 20 marca w wielu krajach na świecie m.in. w
Polsce, Australii, Chinach, Niemczech, Indiach, Iranie, Rosji, RPA,
Szwecji, Ugandzie i Wielkiej Brytanii.
Można żyć bez 80% mózgu
Jak mówi prof. Wróbel człowiek może żyć nie mając nawet 80% mózgu, może
funkcjonować z jego jedną półkulą, a nawet - w przypadku tzw.
rozszczepienia - z dwiema oddzielnymi półkulami stanowiącymi dwa mózgi.
- Mózg jest najmniej poznaną i najbardziej skomplikowaną strukturą jaką
znamy we wszechświecie - przekonuje prof. Andrzej Wróbel. Jak wyjaśnia,
większość tego, co dziś wiemy o mózgu, nauka zawdzięcza badaniom
prowadzonym w ostatnich pięćdziesięciu latach. Wprawdzie to ostatnie
dziesięciolecie XX wieku ogłoszono dekadą mózgu, ale - według eksperta -
nie przyniosła ona bardzo dużego postępu w wiedzy o budowie i
funkcjonowaniu tego narządu. Rozszerzyła jednak paletę możliwości
badawczych.
- Do badań biologicznych wprowadzono informatykę, która jest konieczna
do tego, by odpowiadać na pytania stawiane przez naukowców. Do badania
tak skomplikowanej struktury jak mózg, potrzebne są jednak specjalne
narzędzia, których jeszcze nie znamy - przyznaje naukowiec.
Skąd się wziął mit?
O poznawczych i abstrakcyjnych przeliczeniach informacyjnych
wykonywanych przez mózg naukowcy wiedzą bardzo mało. Znają sporo
hipotez, nawet potwierdzonych doświadczalnie, ale nie udało im się
stworzyć ogólnej koncepcji funkcjonowania mózgu. - Dużo wiemy o tzw.
wejściu i wyjściu, czyli odpowiednio o układach zmysłowych i ruchowych.
Wiemy, jak jest zbudowany mózg i które kawałki funkcjonalnie za co
odpowiadają. Nie ma jednak ogólnej teorii na temat działania mózgu, tak
jak nie ma racjonalnej teorii na temat pochodzenia życia czy pierwszych
chwil po Wielkim Wybuchu. To są trzy pytania naukowe, które jeszcze
pozostały do naukowego wyjaśnienia. Póki co odpowiadają na nie jedynie
wielkie światowe religie - mówi prof. Wróbel.
Naukowiec rozwiewa pojawiające się teorie mówiące o tym, że człowiek
wykorzystuje niewielką część swojego mózgu. - Nieprawdą jest, że
wykorzystujemy zaledwie 20% możliwości naszego mózgu. Ten mit wziął się
stąd, że naukowcy, którzy po raz pierwszy badali elektrodami aktywność
komórek mózgu, zauważyli, że co tylko piąta jest w danym momencie
aktywna - czyli wysyła informacje do innych komórek - tłumaczy. Nie
znaczy to wcale, że w pozostałych, nieaktywnych komórkach nic się nie
dzieje. Cały czas przeliczają one impulsy dochodzące podprogowo z innych
komórek.
Jedna mucha zajmuje cały nasz mózg
Zdaniem prof. Wróbla, najprawdopodobniej nawet za najdrobniejszy element
- za to, że widzimy muchę na białej ścianie - odpowiada praca całego
mózgu. - Do wykonania zarówno bardzo prostych, jak i trudnych operacji
używa on całego swojego potencjału - przekonuje ekspert.
Nie oznacza to jednak - dodaje - że jeśli jakaś część mózgu przestanie
działać, człowiek nie będzie mógł funkcjonować. - Można nie mieć nawet
80% mózgu - mówi kierownik Zakładu Neurofizjologii i przytacza znaną z
literatury fachowej historię Anglika, który umarł w wieku 26 lat. W
miejscu mózgu miał trochę ściśniętej tkanki mózgowej, a resztę stanowił
olbrzymi wodniak pod ciśnieniem. Mimo tego Anglik zaczynał robić
doktorat. - Jego przykład pokazuje, że nasza wiedza o mózgu jest wciąż w
powijakach - dodaje uczony. Jak to się dzieje, że mózg działa, nawet z
jedną półkulą? - Gdy brakuje jednej półkuli, ta druga przejmuje część
funkcji, za które odpowiadała brakująca część. Oczywiście taki mózg
funkcjonuje trochę inaczej niż u ludzi zdrowych, ale wbrew pozorom nie
jest to takie rzadkie zjawisko, jak mogłoby się wydawać - tłumaczy
naukowiec.
Fascynująca "plastyczność"
Proces, w którym jedna tkanka mózgu zastępuje część, która przestaje
funkcjonować nazwany jest plastycznością mózgu. Jest on dobrze widoczny
u osób po wylewie krwi do mózgu. - Część tkanki mózgowej wówczas
obumiera, co w wielu przypadkach powoduje paraliż jakiejś części ciała.
Później przy pomocy rehabilitacji przywraca się jej sprawność danej
kończyny, choć nie działa już część mózgu za nią odpowiedzialna -
wyjaśnia prof. Wróbel.
Jego zdaniem, dzięki temu, że przy obumarciu jednej tkanki mózgu jej
zadania może przejąć inna część, tradycyjny podział na półkulę lewą -
racjonalną i prawą - odpowiadającą za wyobraźnię, jest zgubny. - Owszem
jest pewna specjalizacja półkulowa, ale jest ona statystyczna. Mózg może
zmieniać się przez cały czas, dlatego nawet jeśli coś "padnie" np. w
lewej półkuli, to nie przestaniemy racjonalnie myśleć - zaznacza.
Oprócz tego, że człowiek może żyć z częścią mózgu, znane są przypadki
osób, u których w wyniku przerwania połączeń między półkulami nastąpiło
tzw. rozczepienie mózgu. W 1981 r. Roger Wolcott Sperry otrzymał Nagrodę
Nobla za badania nad rozczepionym mózgiem. - Okazało się, że obie
półkule mózgu funkcjonują wtedy niezależnie rządząc swoimi funkcjami i
połową ciała. Znane są jednak przypadki osób, u których gdy jedna ręka
chce wkładać spodnie, druga może je jednocześnie zdejmować - zaznacza
prof. Wróbel.
Co wyróżnia mózg człowieka od mózgu innych ssaków? Prof. Wróbel
wyjaśnia, że w wyniku ewolucji w mózgu człowieka zwiększyła się część
kory mózgowej, która odpowiada za przetwarzanie informacji czysto
hipotetycznych, a nie tylko za proste odruchowe działanie -
charakterystyczne dla większości zwierząt.
- Po drugie olbrzymia część naszego mózgu jest poświęcona mowie. To, że
potrafimy się komunikować za pomocą mowy, to jest olbrzymi krok
ewolucyjny. Pozwolił nam on stworzyć kulturę, a więc korzystać z
doświadczeń innych pokoleń nie tylko przez przekaz ustny, ale też przez
zasoby pisane - tłumaczy.
Ewelina Krajczyńska (PAP)
Sobota, 22010-03-13
Ludwik Dorn kandydatem na
prezydenta
Ludwik Dorn jest kandydatem Polski Plus na prezydenta RP - ogłoszono
oficjalnie podczas konwencji partii w Krakowie.
- Nasz kandydat da odpowiedź na potrzeby i pragnienia obywateli naszego
kraju - mówił prezes Polski Plus Jerzy Polaczek. Dodał, że Dorn to
najlepszy polski parlamentarzysta, człowiek uosabiający cele, dla
których powołano Polskę Plus, człowiek, który kieruje się zasadami
niezależnie od ceny, jaką za to trzeba zapłacić w życiu publicznym.
- Kandydat Polski Plus jest tą osobą, którą łączy umiejętność budowania
reguł demokratycznych i łączy dobre zasady i przyzwoitość w polityce -
powiedział Polaczek.
Polaczek podkreślił, że Dorn będzie zabiegał o zaufanie Polaków, którzy
mają już dosyć "zimnej wojny PiS i PO". - Ja się tego zadania podejmuję
- zadeklarował Dorn. Jak powiedział, robi to "nie dla czystej
demonstracji", ale dlatego, że przed Polską pojawiły się nowe wyzwania,
na które inne ugrupowania polityczne nie odpowiadają.
Dorn związany jest z Polską Plus od października 2009, od powstania koła
parlamentarnego pod tą samą nazwą.
Dorn był współtwórcą i wiceprezesem PiS, wicepremierem, ministrem MSWiA,
marszałkiem sejmu. W październiku 2008 r. został usunięty z PiS i klubu
parlamentarnego partii m.in. za wywiady prasowe, w których "dezawuował
kierownictwo partii i osobę samego prezesa" (Jarosława Kaczyńskiego).
(PAP)
"Jude raus" na pomniku, a jutro Marsz Pamięci
Antyżydowskie napisy pojawiły się na pomniku upamiętniającym
pomordowanych podczas II wojny światowej w obozie w Krakowie-Płaszowie.
Zniszczenia odkryto na dzień przed Marszem Pamięci organizowanym w 67.
rocznicę likwidacji krakowskiego getta. Nieznani sprawcy czerwoną farbą
wymalowali na obelisku m.in. swastyki i obraźliwe hasła m.in. "Jude raus"
i "Hitler good".
Policja otrzymała zgłoszenie od straży miejskiej w sobotę po południu. -
Ustalamy, kiedy mogło dojść do tej dewastacji. Na miejscu prowadzone są
oględziny - powiedziała Anna Zbroja z biura prasowego małopolskiej
policji. Dodała, że w okolicy będą policyjne patrole.
Usunięciem napisów zajmą się pracownicy Zarządu Infrastruktury
Komunalnej i Transportu w Krakowie. - Będą pracowali tak długo, aż ślady
barbarzyńskich działań zostaną usunięte - podkreślił rzecznik ZIKiT
Jacek Bartlewicz.
Organizatorzy Marszu Pamięci, który w niedzielę przejdzie z Placu
Bohaterów Getta na teren byłego obozu w Płaszowie, są oburzeni, nie chcą
jednak komentować tej sprawy. Zapewniają, że marsz odbędzie się tak jak
co roku i przejdzie tą samą trasą.
Wiceprzewodniczący Rady Oświęcimskiej Stefan Wilkanowicz uważa, że
dewastacja pomnika ofiar obozu koncentracyjnego w Płaszowie raczej nie
jest przypadkowa. Jego zdaniem, komuś mogło zależeć na zakłóceniu tego -
jak podkreślił - ważnego i pozytywnego wydarzenia, które co roku skupia
tysiące osób z Polski i zagranicy.
Wiceprzewodniczący Rady Oświęcimskiej dodał, że informacje o dewastacji
pomnika przyjął ze smutkiem. Zaznaczył jednak, że trzeba na to
odpowiedzieć akcją edukacyjną - na przykład w formie sesji o historii
Żydów w Krakowie.
Uczestnicy marszu oddadzą hołd zmarłym w Płaszowie przy innym pomniku -
poświęconym pomordowanym w obozie Żydom. Znajduje się on jednak bardzo
blisko zdewastowanego pomnika.
Marsz Pamięci odbywa się co roku w rocznicę likwidacji krakowskiego
getta, które Niemcy utworzyli w 1941 r. Mieszkało tam około 17 tys. osób.
Podczas likwidacji getta w nocy z 13 na 14 marca 1943 roku na ulicach
zginęło około tysiąca osób, a wszyscy mieszkańcy zdolni do pracy zostali
przeniesieni do obozu w Płaszowie. Obóz ten początkowo był obozem pracy
przymusowej, a potem koncentracyjnym. Był miejscem zagłady Żydów i Romów,
okresowo przebywali tam także Polacy i przedstawiciele innych
narodowości. Martyrologia więźniów Płaszowa była tematem filmu Stevena
Spielberga "Lista Schindlera".
Obchody rocznicy likwidacji krakowskiego getta odbywają się pod
honorowym patronatem wojewody, marszałka województwa i prezydenta miasta
oraz prezesa Gminy Wyznaniowej Żydowskiej w Krakowie.
(PAP)
Piątek,
2010-03-12
Australia zaprasza
górników z Polski
Potrzebujemy górników z zagranicy - powiedział w BBC Chris Evans,
australijski minister ds. imigracji, dając do zrozumienia, że ma na
myśli pracowników z Europy Środkowej, głównie z Polski. To oznacza, że
do kopalń na antypodach jeszcze w tym roku mogą zacząć wyjeżdżać górnicy
ze Śląska i Zagłębia. Pokusa będzie duża, bo w australijskim górnictwie
zarabia się świetnie: od 175 do 470 tys. zł rocznie.
Komu zawdzięczamy to zainteresowanie Australijczyków importem naszych
górników? Chińczykom. Australia, która jest czwartym na świecie
producentem węgla (w 2007 r. wydobyła 309 mln ton, Polska 95 mln ton),
inwestuje w swoje kopalnie. Rozwijająca się szaleńczo gospodarka Chin
może kupić od Australijczyków każdą ilość węgla.
- Samo utrzymanie obecnej pozycji naszego górnictwa na świecie będzie
wymagało zagranicznych posiłków - powiedział nam Randall Perry z
koncernu Australian Contract Mining.
Według najnowszego raportu organizacji Minerals Council Of Australia,
australijskie górnictwo potrzebuje w ciągu 10 lat co najmniej 86 tys.
nowych specjalistów. Problem w tym, że masowa emigracja górników za
ocean, która dla niejednej rodziny ze Śląska czy Zagłębia oznaczałaby
poprawę bytu, dla naszych kopalń byłaby śmiertelnym zagrożeniem.
Jarosław Zagórowski, prezes Jastrzębskiej Spółki Węglowej, już obawia
się kadrowego drenażu górnictwa. - To dla nas realne zagrożenie - ocenia.
- Głównie tym, że możemy stracić najlepszych fachowców. Znam przypadki
absolwentów studiów górniczych, którzy już wyjechali do Australii.
Ale w Kompanii Węglowej się nie boją. - Pieniądze to nie wszystko, bo tu
nasi górnicy mają swoje domy i rodziny - uspokaja prezes KW Mirosław
Kugiel. - A na wypadek innego scenariusza, mamy 30 tys. chętnych
czekających na etat w naszych kopalniach - dodaje.
Tyle że australijskie górnictwo ma w odwodzie równie silny argument:
wsparcie rządu dla programu imigracyjnego, które postawi na nogi
tamtejszy przemysł wydobywczy. Minister Chris Evans już zapowiedział
wprowadzenie wielu udogodnień w przepisach imigracyjnych, które mają
zapewnić Australii wielki napływ zawodowców z Europy Środkowej, w tym z
Polski.
Szczegóły dotyczące importu górników Australijczycy przedstawią już w
kwietniu.
Dziś Katowice i Knurów, jutro kraina kangurów?
Nawet 40 tys. zł miesięcznie zarabiają wykwalifikowani górnicy w
Australii. Początkujący mogą liczyć na pensję rzędu kilkunastu tys. zł.
Czy takie pieniądze zachęcą Ślązaków do exodusu na antypody?
Australijskie kopalnie potrzebują zagranicznego zaciągu pracowników, bo
nie radzą sobie z zapewnianiem dostaw m. in. dla wymagającego rynku
chińskiego. Australijski rząd chce wyjść naprzeciw górniczej imigracji i
zapowiada ułatwienie przepisów umożliwiających sprowadzanie
obcokrajowców do pracy w przemyśle wydobywczym.
Zmiany w polityce migracyjnej ogłosił w BBC Chris Evans, minister ds.
imigracji. Jego zdaniem w Australii kształci się zbyt wielu fryzjerów i
kucharzy, bo świadectwo ukończenia kursu zawodowego na tym kierunku
zapewnia zdobycie prawa do stałego pobytu. Z takiej furtki masowo
korzystają tysiące przybyszów, głównie z Azji, za to brakuje miejsc dla
wykształconych inżynierów (w Australii obowiązuje roczny limit
imigrantów, w 2009 roku pozwalał on na przyjęcie do pracy 108 tys. osób).
Tymczasem, jak alarmuje organizacja Minerals Council Of Australia, do
2020 roku kopalnie na antypodach będą potrzebować przynajmniej 86 tys.
pracowników. Te problemy sygnalizują też australijscy potentaci
wydobywczy, jak Rio Tinto czy BHP Billiton.
- Braki kadrowe najbardziej dotyczyć będą zachodniej części kraju, gdzie
nasze górnictwo rozwija się bardzo szybko i już niebawem będzie wymagać
nowych ludzi - powiedział nam Simon Dowding z biura prasowego ministra
Evansa.
Australia jest największym producentem węgla kamiennego na półkuli
południowej, wydobywa go zarówno metodą odkrywkową, jak i głębinową.
Trzy czwarte wartości produkcji górniczej przypada na Nową Południową
Walię, Queensland oraz Australię Zachodnią. Według obliczeń, Australia
ma dostęp do złóż liczących ok. 39 mld ton węgla, co przy obecnym tempie
eksploatacji wystarczy na prawie sto lat. W przemyśle wydobywczym
pracuje ok. 130 tys. osób. Brakuje głównie górników o wysokich i
średnich kwalifikacjach zawodowych, czyli dokładnie takich, jacy
dominują na Śląsku. Szczególnym wzięciem cieszą się inżynierowie
wentylacji.
- Dotychczas opieraliśmy się głównie na chińskich inżynierach, z których
jesteśmy bardzo zadowoleni. Polacy to na razie jednostki, ale najpóźniej
w przyszłym roku będziemy eksplorować również ten kierunek, ponieważ
wasi specjaliści też mają świetną markę - stwierdził Randall Perry z
koncernu Australian Contract Mining.
Świetna marka jest na antypodach świetnie wynagradzana (pracują na nią
nie tylko górnicy - w Australii dużym wzięciem cieszą się też maszyny
kopalniane polskiej produkcji; w tym tygodniu m. in. w tej sprawie
gościła na Śląsku delegacja z krainy kangurów). Początkujący inżynier
zarabia przynajmniej 145 tys. zł rocznie. Płace pracowników dozoru
zaczynają się od ok. 300 tys. zł w skali roku. Zarobki dla specjalistów
z doświadczeniem 2-5-letnim sięgają nawet 470 tys. zł, a to pobory bez
uwzględnienia premii i innych dodatków. Australijscy górnicy pracują
zazwyczaj w systemie 9/5, czyli po dziewięciu dniach 12-godzinnych
dniówek, mają pięć dni wolnego. Dla porównania, dodajmy, że przykładowo
za wynajęcie mieszkania trzeba zapłacić ok. 2,5 tys. zł miesięcznie.
Rachunek zysków i kosztów prezentuje się więc całkiem korzystnie.
- Kasa jest świetna, ale odległość spora. Nie wszyscy skorzystają więc z
tej oferty. Dla nas jest to natomiast kolejny argument, by przypominać,
że o płace górników trzeba dbać. Bo stracimy fachowców - obawia się
Wacław Czerkawski, wiceprzewodniczący Związku Zawodowego Górników w
Polsce.
Szefowie węglowych spółek żartują, że najchętniej wysłaliby na antypody...
właśnie niesfornych związkowców. Ale jak podkreśla Jarosław Zagórowski,
prezes Jastrzębskiej Spółki Węglowej, Australijczyków najbardziej
interesować będą dobrze wykształceni, doświadczeni już kilkuletnią pracą
w kopalni specjaliści. Dlatego uważa, że kuszenie z krainy kangurów może
być groźne dla kondycji przemysłu wydobywczego na Śląsku. Tym bardziej,
jeśli śląskim pionierom uda się zrobić karierę w Australii i w ten
sposób zachęcą kolejnych.
- Pierwsi absolwenci kierunków górniczych na Politechnice Śląskiej czy
Akademii Górniczo-Hutniczej już wyjeżdżają za granicę, między innymi
właśnie do Australii. Dla nas to zagrożenie, ale co możemy zrobić?
Przecież nie wydamy zakazu wyjazdów, tym bardziej, jeśli nasi ludzie
postanowią wybrać lepszą przyszłość - zaznacza Zagórowski.
Kogo najprędzej oczaruje lepsza przyszłość na najmniejszym kontynencie
na końcu świata? Zagórowski przewiduje, że oprócz młodych inżynierów i
specjalistów średniego szczebla, emigrację będą rozważać również...
czterdziestokilkuletni emeryci, którzy właśnie odeszli z pracy w kopalni.
Ta perspektywa nie przeraża Mirosława Kugiela, prezesa Kompanii Węglowej
(największa spółka górnicza), który wierzy w przywiązanie swojej załogi
do rodzinnych stron. A to przywiązanie jest droższe od pieniędzy. Jego
przewidywania pokrywają się z wynikami badań prof. Marka Szczepańskiego,
które dowodzą, że młodzi górnicy cenią sobie pracę blisko domu i w
zdecydowanej większości chcieliby pracować w jednej kopalni do emerytury.
- Mamy stabilną i lokalną załogę. Nawet jeśli ktoś zdecyduje się na
emigrację, w rezerwie mamy ponad 30 tysięcy podań o pracę - podkreśla
Kugiel.
(Polska Dziennik Zachodni)
Polska oddaje Rosji wypalone paliwo jądrowe
Paliwo jądrowe HEU, zawierające wysoko wzbogacony uran, wypalone w
reaktorach badawczych w Świerku, wraca do Rosji, gdzie zostało
wyprodukowane - poinformował rzecznik Państwowej Agencji Atomistyki.
Przewieziono już odpady z lat 1967-1995.
Rzecznik PAA dr Stanisław Latek wyjaśnił, że do 10 marca 2010 do Rosji
wróciło całe wypalone paliwo HEU pochodzące z eksploatacji reaktora Ewa
w latach 1967-1995 oraz około jednej czwartej wypalonego paliwa HEU z
reaktora Maria, eksploatowanego od 1974 do chwili obecnej, z przerwą na
modernizację w latach 1985-1993.
- Do końca bieżącego roku nastąpi wywóz całości dotąd wypalonego paliwa
HEU z reaktora MARIA. Paliwo wysoko wzbogacone, używane obecnie i w
najbliższych latach w reaktorze Maria w Świerku, zostanie przekazane do
Federacji Rosyjskiej do 2016 r. - dodał rzecznik.
Wywóz odpadów umożliwia podpisana we wrześniu ubiegłego roku umowa
między Polską a Federacją Rosyjską. Wypalone paliwo ma pozostać na
terenie Federacji Rosyjskiej na zawsze.
- Umowa ta jest elementem międzynarodowego programu zwrotu do kraju
producenta wypalonego paliwa jądrowego HEU z reaktorów badawczych z
wielu krajów, w ramach realizowanej wspólnie przez USA i Rosję
inicjatywy redukcji zagrożeń globalnych GTRI - wyjaśnił Latek.
Jak dodał, transporty odbywają się pod kontrolą inspektorów dozoru
jądrowego, a ich przygotowanie i realizacja odbywa się z zachowaniem
wszelkich wymagań bezpieczeństwa, określonych w krajowych i
międzynarodowych przepisach.
Koszt operacji przewozu i składowania paliwa przez 20 lat pokrywa rząd
USA. - Dodatkowe koszty pozostawienia po upływie tego okresu na stałe w
Rosji tego paliwa oraz odpadów po jego przerobie pokrywa strona polska -
zaznaczył Latek.
Umowa przewiduje ponadto wywóz na stałe do Rosji także wypalonego paliwa
o niskim wzbogaceniu (LEU) używanego w reaktorze EWA w pierwszym okresie
jego eksploatacji w latach 1958-1967. Koszt wywozu i składowania tego
paliwa pokryje Polska.
HEU (Highly Enriched Uranium) to wysoko wzbogacone paliwo jądrowe, czyli
takie, które zawiera więcej niż 20% izotopu uranu-235. Międzynarodowy
program GTRI zakłada wyeliminowanie wysoko-wzbogaconego uranu (HEU) z
użycia dla celów pokojowych i stopniowe zastąpienie go uranem
nisko-wzbogaconym (LEU - Low-enriched Uranium). Udział w programie
zadeklarowało obok Polski ponad 20 państw, eksploatujących reaktory
badawcze z paliwem jądrowym typu HEU, dostarczonym kiedyś przez USA lub
b. ZSRR.
(PAP)
Czwartek, 2010-03-11
Waszyngton świętuje
urodziny polskiego mistrza
Z okazji Roku Chopinowskiego - 200. rocznicy urodzin polskiego
kompozytora - w Waszyngtonie odbywa się w tym miesiącu wiele imprez
kulturalnych poświęconych jego pamięci.
Z recitalem w stołecznej National Gallery of Art, zorganizowanym przy
współudziale ambasady RP w Waszyngtonie, wystąpi w niedzielę polska
pianistka Ewa Pobłocka, zdobywczyni 5. miejsca na X Międzynarodowym
Konkursie Chopinowskim w Warszawie w 1980 r.
W przyszłym tygodniu w sali widowiskowej La Maison Francaise przy
ambasadzie Francji w Waszyngtonie odbędą się dwa koncerty muzyki Chopina
w wykonaniu Ewy Pobłockiej, Leszka Możdżera i tria Andrzeja
Jagodzińskiego.
Możdżer to wybitny pianista jazzowy i kompozytor, znany m.in. z
improwizacji na tematy z utworów Chopina ("impresje chopinowskie").
Zespół Andrzeja Jagodzińskiego, z którym grają poza tym Czesław
Bartkowski (perkusja) i Adam Cegielski (kontrabas), nagrał m.in. album
"Chopin", który w 1994 r. zdobył nagrodę "Polish Grammy" za najlepszą
płytę jazzową roku.
W czwartek wieczorem (czasu lokalnego) odbędzie się w Waszyngtonie
premiera przedstawienia sztuki Jarosława Iwaszkiewicza "Lato w Nohant" o
Chopinie i George Sand. Autorką inscenizacji w teatrze Ambassador jest
Hanna Bondarewska.
Z okazji 200. rocznicy urodzin Chopina "Washington Post" zamieścił
niedawno artykuł wspomnieniowy o polskim kompozytorze.
(PAP)
Stolica przygotowuje się do obchodów piątej rocznicy śmierci Jana
Pawła II
2 kwietnia minie dokładnie 5 lat od śmierci papieża Jana Pawła II.
Stolica już przygotowuje się do tego wydarzenia. W tym roku uroczystość
będzie mieć inny charakter niż zwykle, bo rocznica śmierci papieża
przypada w Wielki Piątek. Towarzyszyć jej będzie ogólnopolska kampania
społeczna przypominająca o osobie i dziele Jana Pawła II.
Co prawda trudno się spodziewać takiej fali czuwań i modlitw jak w 2005
r., ale na pewno 2 kwietnia na stałe zapisał się w świadomości Polaków
jako dzień pamięci o Janie Pawle II. W tym roku uczczenie rocznicy
śmierci papieża Polaka przebiegnie w bardziej wyciszony sposób, bo
przypada ona w Wielki Piątek. W stolicy wspomnienie Jana Pawła II
zostanie włączone w Centralną Warszawską Drogę Krzyżową, która przejdzie
Traktem Królewskim. - Uczestnicy nabożeństwa będą nieść ważący ok. 200
kg krzyż - mówi ks. Jacek Siekierski, rektor kościoła św. Anny. - Na
czele będzie niesiony krzyż, który papież trzymał w dłoniach w trakcie
swojej ostatniej drogi krzyżowej. A rozważać będziemy słowa Jana Pawła
II, które kierował do Polaków w czasie swoich wizyt w ojczyźnie.
Dwunastą stację drogi krzyżowej, która zlokalizowana będzie przy krzyżu
papieskim na pl. Piłsudskiego, przygotowuje Centrum Myśli Jana Pawła II.
- Musimy pamiętać, że najważniejszym wydarzeniem będzie droga krzyżowa.
Chcemy wkomponować myśli Jana Pawła II w rozważania o Męce Pańskiej -
mówi Marcin Nowak z Centrum Myśli Jana Pawła II.
Widowisko słowno-muzyczne, które odbędzie się na placu, przygotował
znany artysta Jerzy Kalina. Scenografia z wykorzystaniem
półprzezroczystych materiałów, światła i dźwięki odniosą się do
pamiętnej homilii papieża z 2 czerwca 1979 r.
O odpowiedni nastrój tej dwudziestominutowej części zadba również chór z
Centrum Myśli JPII. Niewykluczone, że o godz. 21.37 usłyszymy wygrywaną
na trąbkach pieśń żałobną.
Jednak zanim na plac dotrą uczestnicy drogi krzyżowej, już od godz. 16
na telebimie będzie puszczany godzinny materiał poświęcony papieżowi. Ku
jego pamięci zapłonie także symboliczny znicz.
Na przełomie marca i kwietnia Centrum Myśli Jana Pawła II rozpocznie
kampanię społeczną pod hasłem "Jestem z wami", przypominającą o
obecności papieża Polaka w codziennym życiu. A 27 marca planowany jest w
archikatedrze św. Jana koncert poświęcony Janowi Pawłowi II.
Papież Polak wciąż obecny
Rozmowa ks. Bogdanem Bartołdem, proboszczem archikatedry św. Jana
Gdy zmarł Jan Paweł II, będąc jeszcze w kościele św. Anny, poprowadził
ksiądz wielką procesję ulicami stolicy. Tłumy warszawiaków oblegały
kościoły. Jak ksiądz wspomina tamten czas?
To było niesamowite przeżycie. Nie przypuszczałem nawet, że ludzie tak
silnie zareagują. Od dnia śmierci papieża do jego pogrzebu udzieliliśmy
ponad 100 tys. komunii. Kościół był otwarty dzień i noc. Znicze
tarasowały chodniki, potem wywieziono ich kilkanaście ton, a sam kościół
zapalił się trzy razy. To wszystko świadczyło o tym, jak silny wpływ ma
Jan Paweł II na społeczeństwo.
Czy po pięciu latach od śmierci papieża ten wpływ nadal się utrzymuje?
Bez wątpienia. Najlepszym dowodem na to są żywe pomniki, których wciąż
przybywa, jak choćby Fundacja "Dzieło Nowego Tysiąclecia", Centrum Myśli
Jana Pawła II czy liczne konferencje i spotkania. Co więcej, wraz ze
śmiercią papieża wiele osób odwróconych od wiary doświadczyło tak
silnego duchowego przeżycia, że po dziś dzień aktywnie uczestniczą w
życiu Kościoła.
A młodzież? Czy wśród nich pamięć o papieżu Polaku jest wciąż żywa?
W archikatedrze św. Jana regularnie spotyka się grupa 150 stypendystów z
Fundacji "Dzieła...". To zdolni, młodzi ludzie, żywo zainteresowani
działalnością papieża. Przypomnę też, że Marsz Wdzięczności w 2005 r.
zorganizowali sami studenci. Ja właściwie tylko go poprowadziłem. Wzięło
w nim udział 200 tys. osób. Wierzę, że to dzieło Jana Pawła II będzie
trwać przez pokolenia.
(Polska Metropolia Warszawska)
Awantury wokół GROM, w ruch poszły opony
Atmosfera wokół GROM dawno nie była tak fatalna – mówi "Polsce The
Times" jeden z żołnierzy tej elitarnej jednostki służb specjalnych.
Wojna toczy się już nie tylko na listy słane do ministra obrony
narodowej Bogdana Klicha, ale też... na opony.
Jak pisze dziennik na terenie jednostki GROM ktoś przebił gumy w
samochodzie żony „Czarnego”, jednego z dowódców oddziałów bojowych,
który musiał pożegnać się z GROM (kobieta jest zresztą pracownikiem
cywilnym jednostki). – Jeśli to prawda, to mamy poważny problem – ocenia
Janusz Zemke, były członek sejmowej komisji ds. służb specjalnych.
Wszystko zaczęło się od doniesienia do prokuratury, jakie złożył jeden z
żołnierzy GROM. Oskarżył w nim dowódcę jednostki płk. Dariusza Zawadkę o
nepotyzm i mobbing. Z jednostki, ponoć zmuszeni właśnie przez płk.
Zawadkę, odeszli: szef wyszkolenia i trzech dowódców oddziałów bojowych,
w tym wspomniany już wyżej „Czarny”. W obronie oficerów stanął gen.
Roman Polko, który w wywiadzie udzielonym „Polsce” stwierdził, że choć
szanuje płk. Zawadkę jako żołnierza, to dowódcą jest kiepskim i skoro z
GROM odchodzą najlepsi żołnierze, to płk. Zawadka powinien podać się do
dymisji. Tymi słowami - jak pisze "Polska" - gen. Polko rozpętał burzę.
Kilka dni po ukazaniu się wywiadu żołnierze GROM wysłali pismo do
ministra Klicha, w którym zachwalają atmosferę panującą w GROM i atakują
Romana Polko. W efekcie, gen. Polko również wysłał list do ministra i
dowódcy wojsk specjalnych gen. Włodzimierza Potasińskiego prosząc, aby
wszczęto postępowanie dyscyplinarne i ustalenie, kto był autorem listu
otwartego. Zażądał też ukarania dyscyplinarnego osoby winnej pomówień
pod jego adresem.
Gazeta podaje, że na tym nie koniec - z GROM miało wyjść kolejne pismo,
w którym stu żołnierzy domaga się odebrania byłemu dowódcy złotej
odznaki GROM. Jeden z żołnierzy twierdzi, że gen. Polko podpadł, bo w
sposób otwarty, na łamach prasy zaatakował dowódcę GROM. Ale z drugiej
strony nigdy nie zdarzyło się, aby żołnierz GROM doniósł do prokuratury
na przełożonego oraz, aby konflikty wewnątrz tej jednostki wchodziły na
światło dzienne.
– Jeśli sytuacja w jednostce jest taka, jak się słyszy, to minister
powinien natychmiast zareagować – komentuje w rozmowie z dziennikiem
poseł Zemke.
(Polska)
|
|
INDEX
Powrót..
|