Copyright ©
Polonijny Link Winnipegu
Kopiowanie w całości jest dozwolone
bez zgody redakcji pod warunkiem nie dokonywania zmian w
dokumencie.
23 grudzień 2010 | <<< Nr 158 >>> |
W tym numerze | ||||||||||
|
||||||||||
Życzenia świąteczne | ||||||||||
Do Redakcji | ||||||||||
Wydarzenia warte odnotowania | ||||||||||
Wiadomości z Polski | ||||||||||
Zdjęcia od czytelników | ||||||||||
Tworzenie się nowego porządku świata
cz 10 Colin Sisson |
||||||||||
Felieton Jacka Ostrowskiego | ||||||||||
Humor | ||||||||||
Upadek światowego systemu monetarnego cz 32 | ||||||||||
Ciekawostki | ||||||||||
Manitoba - Grudzień w fotografii | ||||||||||
"Koniec?"- książka Jacka Ostrowskiego | ||||||||||
Polki w świecie-Aleksandra Alex Skalska | ||||||||||
Kalendarz Wydarzeń | ||||||||||
Polsat Centre | ||||||||||
Kącik Nieruchomości | ||||||||||
Życzenia świąteczne |
Szanowni Państwo,
Z
okazji Świąt Bożego
Narodzenia oraz
zbliżającego się
Nowego Roku 2011
życzymy Państwu
wszelkiej
pomyślności.
To
smutne, że Polonica
są tak mało
odwiedzane... Gdy
spotkamy kogoś,
gdzieś w świecie,
przy grobie
polskiego poety, bez
wahania się
zapytajmy :
"…
mówi pani/pan po
polsku,
wahrscheinlich, je
crois, don’t you?”
Z
wyrazami szacunku –
Polonicum Machindex
® Institut
Z okazji zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia oraz Nowego 2011 Roku, w imieniu Redakcji Lwowskiej Fali Polskiego Radia Katowice
Zwiazku Wypedzonych z Kresow Wschodnich RP Swiatowego Kongresu Kresowian Towarzystwa Miłosnikow Lwowa w Bytomiu
składamy serdeczne życzenia Wiernym Słuchaczom Miłośnikom, Sympatykom i Przyjaciołom
Niech nadchodzące Swięta będą pełne radosnych chwil w gronie Rodziny i Przyjaciół.
Niech
trudny
rok,
który
dobiega
końca,
pozostawi pamięć,
ale stanie
się
już
tylko
historią... Łamiąc się z Wami opłatkiem, z lwowskim "Daj Boże zdrowie" Danuta i Jan Skalscy
Zapraszamy do świątecznych programów 26 grudnia 2010 o godz. 8.10 i w poniedziałek o 1.00 czasu polskiego oraz w każdą następną niedzielę w paśmie 102,2 MHz UKF i w internecie www.radio.katowice.pl
Slawek i Marysia Roch
P.S. Drogi panie Bogdanie goraco dziekuje za materialy, ktore przychodza do mnie i do mojej zony Marii, czytamy i interesujemy sie losami naszej Polonii w Kanadzie. W zalaczniku przesylam takze Listy, ktore serdecznie polecam. Slawek |
Do Redakcji |
Szanowni Państwo,
Uprzejmie proszę o zapoznanie się z pierwszym numerem Newslettera na temat działalności Zespołu Szkół dla Dzieci Obywateli Polskich Czasowo Przebywających za Granicą oraz prowadzonych przez nas inicjatyw i programów.
Widzimy potrzebę
większej
integracji
naszych działań
i komunikowania
ich na zewnątrz.
Chcemy dotrzeć
zwłaszcza do
osób, które są
bezpośrednimi
odbiorcami
oferty Zespołu
Szkół czyli do
rodziców i ich
dzieci. W
następnych
numerach
będziemy starali
się zadbać
również o dzieci
i młodzież i
przekazywać im
nie tylko wiedzę
o sprawach
formalnych, ale
także o tym, co
bezpośrednio ich
dotyczy czyli o
nauczaniu
on-line. Chcemy też Państwa informować o działaniach i pracach legislacyjnych dotyczących oświaty polskiej za granicą, a które zmierzają do budowy systemu wsparcia tej oświaty. Polecamy szczególnej uwadze tekst o powołaniu „Ośrodka Rozwoju Polskiej Edukacji za Granicą ”ORPEG” i o zmianach, które w związku z tym nastąpią w Zespole Szkół oraz w Polonijnym Centrum Nauczycielskim w Lublinie, które zostanie włączone do Zespołu Szkół z dniem 1 stycznia 2011.
Mam nadzieję, że
informacje będą
przydatne,
zwłaszcza w
okresie dużych
zmian, które
mają właśnie
nastąpić.
Zachęcam do
lektury i proszę
o kontakt
bezpośredni lub
na
Facebooku.
Z poważaniem
|
Wydarzenia warte odonotwania | ||||||
|
Wiadomości z Polski | ||||
|
Zdjęcia od czytelników | |||
|
Tworzenie się nowego porządku świata cz 10. Index | ||
|
Felieton Jacka Ostrowskiego
Dziwne spotkanie |
Humor |
Kilka wykersów
|
|
||
S P O N S O R |
Upadek światowego systemu monetarnego cz. 32 |
Czy upadek Wspólnoty Europejskiej jest już
faktem?
Inwestorzy stawiają na szybką śmierć ubezpieczonego na życie
Człowiek rzuca się z
drugiego piętra w Rumuni na znak protestu |
Ciekawostki | ||
|
|
S P O N S O R |
Manitoba- Grudzień w fotografii |
|
"Koniec?"- książka Jacka Ostrowskiego - Część III |
Książka „Koniec?” powstała
trzydzieści lat temu, kiedy Polska
znajdowała się za żelazną
kurtyną i w każdej chwili groził nam
wybuch wojny o globalnym
zasięgu. Teraz wprowadziłem tylko
poprawki kosmetyczne ( inne daty ).
Czarnoskóry prezydent USA był w
wersji oryginalnej, pomyliłem się
tylko o kilka lat. J Powieść „Koniec?” zapoczątkował moją przygodę z pisaniem. Jednym słowem zacząłem od końca. Jacek Ostrowski
-
Wejdź,
stary
-
zaprosił
mnie
do
środka
-
Napijemy
się
czegoś
dobrego
ze
starych
przedwojennych
zapasów.
Oczywiście
mam
na
myśli
tę
wczorajszą
wojnę.-
zarechotał
cynicznie.
Ostrożnie wspięliśmy się na górę. Nie było to łatwe, ponieważ kabina pilotów znajdowała się na wysokości co najmniej kilkunastu metrów, a luźno umocowana drabinka latała na wszystkie strony. Po chwili dotarłem do kabiny pilotów. Była pusta, wszyscy siedzieli w przedziale pasażerskim jeszcze niedawno zajmowanym przez moją ekipę. Fotele wyrwane z zawiasów leżały w kącie a na środku ustawiono prowizoryczny stolik. Przykryty białą płachtą( przypuszczalnie spadochron) uginał się od jedzenia, a co najważniejsze, od picia. Ted, widząc moje zdziwienie, wyjaśnił szeptem - Powiedziałem chłopakom o wszystkim dopiero teraz. Radio uszkodziłem w momencie startu bo takie były rozkazy. Może i słusznie, dzięki temu mogli się skupić na zadaniu. Wiesz ! - potarł nerwowo ręką czoło - oni też zastawili w kraju rodziny, przyjaciół. To tylko zwykli piloci, a nawet my zaprawieni w różnych sytuacjach nie możemy sobie z tym poradzić. Jeszcze teraz to wszystko do nich nie dociera. Spójrz na ten stół, to przecież ich pomysł. Po co im to? Ekstremalne sytuacje wywołują nieraz dziwaczne reakcje i to chyba tego przykład. Siadaj, trzeba się z nimi napić – pociągnął mnie za rękę, żebym usiadł. Zająłem miejsce na jakiejś metalowej skrzynce. Strasznie ziębiła mnie w tyłek, ale trudno, musiałem wytrzymać. Lotnicy faktycznie byli mocno przybici sytuacją. Młode chłopaki, przecież w normalnej sytuacji całe życie było przed nimi, a tu taki beznadziejny koniec. Szkoda! Nie mogłem ich tu zatrzymać, musieli usunąć maszynę. Nawigacja tego giganta wymagała minimum dwóch pilotów. Nie wiedzieli, czemu tu przylecieliśmy i tak miało pozostać. Kapitan za pazuchy wyciągnął pokaźną butlę. Spojrzał na nią z uwielbieniem. - Patrz, Jack, to już ostatnia „Rakija”. Pamiętasz, jak odbiliśmy zakładników w ambasadzie w Zagrzebiu? –westchnął z rozrzewnieniem. Hola, hola – pomyślałem , to było trochę inaczej. - Oj, moment! – zaoponowałem – zakładników to ja odbijałem. Ty tylko lądowałeś helikopterem na dziedzińcu i to już po wszystkim. - Może i tak – zaśmiał się – ale zdążyłem wyrwać stamtąd skrzynkę wyśmienitego trunku, a ty, o ile dobrze pamiętam, postrzał w rękę. Niestety , to prawda. Oberwałem paskudnie, kula uszkodziła ścięgno i przed długi czas lekarze walczyli o to, żebym mógł wrócić do służby. Johnson rozlał ostrożnie zdobyczny napój w plastikowe kubki ( coś strasznego! Jak można pić z czegoś takiego! ). Ale co tam, można spróbować. Wzięliśmy je w ręce. Popatrzyliśmy po sobie, bo właściwie nie było za co wznosić toastu. To był właściwie toast żałobny, koszmar! - Co postanowiliście ? - zwróciłem się do lotników. - Mój Boże, nie wiemy – odparł jeden z nich. – Tak myśleliśmy, że polecimy do kraju, a właściwie nad kraj. Lądować nie ma po co, bo śmierć od choroby popromiennej jest straszna. Nie dość, że okrutna, to do tego w samotności - głosu mu się łamał, ale kontynuował dalej. – Mamy w samolocie skrzynkę plastiku i chyba go odpowiednio wykorzystamy. Dreszcz przeszedł mi przez plecy. Pomysł zaskoczył mnie. W pierwszym momencie zamierzałem się przeciwstawić, lecz po krótkim zastanowieniu doszedłem do wniosku, że bardziej honorowa dla żołnierza jest śmierć w katastrofie lotniczej niż od wyniszczającej choroby. Piliśmy w milczeniu Czas naglił i musiałem się zbierać. Wolno odstawiłem kubek i podniosłem się. Inni też wstali. - Panowie, dziękuję za służbę i niech Bóg będzie z wami – głos mi zadrżał. Wyciągnąłem rękę, by uściskać ich dłonie, dłonie naprawdę odważnych ludzi. Nie mogłem dłużej tego przeciągać. Paskudna sytuacja. Spojrzałem po raz ostatni na załogę i nie odwracając się już więcej, zacząłem zsuwać się po drabince. W tę stronę szło mi wyraźnie lepiej i po chwili zmierzałem w kierunku hangaru. Nie odwracałem się, nie mogłem! W połowie drogi spotkałem Gotfryda. - Wszystko w porządku ? – spytał. - Jak cholera! wszystko w porządku! – warknąłem. - A co z tymi? –wskazał ręką na samolot. - Jak co? Już po nich! – ruszyłem dalej, nie patrząc na niego. Zagrzmiały silniki. Huk zaczął narastać, przechodząc w potężny warkot. Spojrzałem przez ramię. Gigantyczny transportowiec, do dziś duma amerykańskiej armii, wolno odrywał się od gruntu. Potężne silniki pionowego startu wytworzyły lokalne tornado. Nawet drzewa oddalone o około sto metrów od lądowiska gięły się do ziemi jakby były z gumy. Dobrze że stałem już obok hali, gdyż miałem się czego przytrzymać, w innym wypadku nie utrzymałbym się na nogach. Wszyscy wybiegli na dwór, żeby zobaczyć, co się dzieje, i z wielką uwagą w milczeniu obserwowali start. Nie upłynęły dwie minuty, kiedy samolot nabrał wysokości i po chwili zniknął za horyzontem. Jeszcze jakiś czas było słychać pomruk silników, aż nagle wszystko ucichło. - Chodźmy ! - szarpnąłem Gotfryda za ramię – jesteśmy zmęczeni i trzeba się wyspać, a o tamtych musimy na razie zapomnieć, jak i o wszystkich, którzy gdzieś tam –pokazałem ręką na zachód - gdzieś tam zostali. Przytaknął mi głową i w milczeniu skierowaliśmy się do naszego obozu. Tuż za nami wracali fizycy i Thomson. Gorąco dyskutowali, lecz na jaki temat, nie mam pojęcia, ponieważ widząc mnie, przerwali rozmowę. Po chwili dotarliśmy do kontenerów. -Panowie - zwróciłem się do nich - idźcie się trochę przespać, a ja obejmuję pierwszą wartę. Sierżant zmieni mnie za trzy godziny. Rozeszli się w milczeniu , a ja wziąłem gruby koc i poszedłem do wyjścia. Stanąłem przy bramie i zacząłem się rozglądać. Z boku leżała jakaś stara drewniana skrzynia. Chwyciłem ją i obróciłem do góry dnem. Mam stołek – pomyślałem – i ostrożnie się na niej ulokowałem. Odetchnąłem z ulgą - wytrzymała mój ciężar! Oparłem się plecami o ścianę i bezmyślnie zapatrzyłem przed siebie. Zaśnięcie na pewno mi nie groziło, ponieważ natłok wydarzeń nie pozwalał na to. Powróciłem pamięcią do domu rodzinnego .Czy jeszcze żyją ? Oby nie , umieranie od choroby popromiennej było procesem powolnym , a jednocześnie okrutnym. Przypominało chorobę nowotworową, drążyło organizm z wyjątkową zaciekłością. Człowiek żył bez żadnej nadziei, czekał z niecierpliwością na śmierć, bo tylko ona była wybawieniem. Czy musiało tak się stać ? Czy musiało dojść do tej zwariowanej wojny, którą i tak wszyscy przegrali, paranoja człowieczeństwa. To śmieszne, ale setki pokoleń pracowały skrzętnie po to, żeby się w końcu zniszczyć. Te śmiercionośne wynalazki były efektem postępu i myśli twórczej człowieka. To, z czego byliśmy dumni było naszą zgubą. No cóż, zwierzę na zmysł samozachowawczy, a człowiek ? Stwórca zabrał nam go chyba już w momencie stworzenia. Zwierzę widząc ogień, podejdzie blisko, by się ogrzać, natomiast człowiek wsadzi rękę w ognisko. Zwierzę, dysponując dużo mniejszym mózgiem, walczy o zachowanie gatunku, gdy my perfidnie dążyliśmy do samounicestwienia. Nie zaletą, lecz wadą, był ten mocno rozwinięty organ, bo może gdyby był dużo mniejszy, nikt nigdy nie wymyśliłby broni masowego rażenia — największego wroga ludzkości. Byli jednak tacy, którym funkcjonował zupełnie prawidłowo, którzy dorośli do posiadania tego skarbu, ale oni nie mieli wpływu na bieg wydarzeń, oni się nie liczyli. Ciche brzęczenie zegarka sygnalizujące pełną godzinę przerwało moje rozmyślania. Spojrzałem na wyświetlacz. Minęły trzy godziny od startu transportowca. Właśnie teraz gdzieś tam hen nad Ameryką dzielni piloci zakończyli życie. Mimo, że obiecywałem sobie, że nie będę o nich myślał, to jednak obrazy z pożegnania wróciły w tym momencie. Pamiętam, że mieli krzyżyki na piersiach, byli katolikami. Tak, na pewno wiara dała im więcej siły, żeby dumnie stawić czoła śmierci i ona jak matka była razem z nimi w tych tragicznych chwilach. Mimo, że uważaliśmy się za taki cud natury, nie potrafiliśmy bez wiary żyć. Każdy z nas wierzył w coś: czy to w Boga , czy w reinkarnację, czy też w jakiś inny sposób na przedłużenie swojego życia. Jednoczesna śmierć ducha i ciała — to teoria bardzo niepopularna. Bezsprzecznie byli tacy, co ją głosili, ale czy w to wierzyli?? Przypuszczam, że był to jeden ze sposobów na zdobycie popularności. Ja również wierzę w życie po śmierci. W jakiej formie, nie wiem, lecz myślę, że istnieje. Brak wiary przekreśla motywacje naszego istnienia, a przecież coś musi nas nakręcać, musi coś być, co zmusi nas do pracy, co ułagodzi gorycz porażek i przygotuje do poznania nieuchronnej śmierci. Ponownie zabrzęczał zegarek. - Czas budzić sierżanta – wstałem ociężale ze skrzyni i przeciągnąłem się. Nie musiałem jednak tego czynić, ponieważ Thomson sprężystym krokiem zmierzał w moim kierunku. - Nie spał pan ? - spytałem. - Nie, nie mogłem, zresztą wątpię, żeby ktoś tu zasnął. To wszystko tak nagle, tak z zaskoczenia. W głowie mi się nie mieści, że tam w kraju teraz nie ma nic.- zaczął podnosić głos. - Przecież jeszcze wczoraj wszyscy żyli normalnie. Żeby garstka nieodpowiedzialnych mogła decydować o życiu , czy też śmierci całego narodu... Jak my, społeczeństwo mogliśmy do tego dopuścić ? Co za bezgraniczna głupota. - wyciągnął papierosa i nerwowo przypalił. - Niestety, nic na to nie poradzimy – odparłem. - To już musztarda po obiedzie. Musimy skupić się na przyszłości. - Poruczniku ! – spojrzał na mnie badawczo - skoro fizycy mają budować aparat służący do przeniesienia w czasie , to lećmy nim w tył , a nie do przodu. Wróćmy się dziesięć, czy piętnaście lat i ostrzeżmy ich, a uratujemy miliardy ludzi. - Nie ! - zaprzeczyłem stanowczo - To jest niemożliwe i to z kilku powodów. Po pierwsze, musimy się trzymać rozkazów, po drugie, nie wiem, czy ten aparat może przenieść do tyłu, a po trzecie, to ilu ostrzegało przed tym, ilu przewidywało taki koniec, i co ? Byłoby ich o dwóch więcej, a skutek ten sam, czyli żaden. Błąd leżał w początkach cywilizacji, a to najlepiej naprawić budując wszystko od nowa. Taki jest rozkaz i musimy go wykonać! - O.K., ma pan rację - Thomson wypuścił chmurę dymu i pokiwał smutno głową. –Teraz niech pan spróbuje się przespać. Wolno poszedłem do kontenera i w ubraniu rzuciłem się na pryczę. - Ten Gotfryd ma żelazne nerwy – pomyślałem, zawijając się w koc. Dochodził bowiem do mnie miarowy oddech śpiącego kolegi. Wkrótce, jednak wprawdzie tylko na chwilkę i ja zasnąłem. Nagle coś raptownie przerwało mój sen. Otworzyłem oczy i przez moment nie wiedziałem gdzie jestem i w ogóle co jest snem, a co jawą. Rzeczywistość była tak nieprawdopodobna, że przez moment czułem się naprawdę zagubiony. Rozejrzałem się wokoło, sąsiednie prycze były puste. Wolno podszedłem do umywalki. Chwyciłem mocno jej brzegi i spojrzałem w lustro. Ujrzałem w odbiciu człowieka, którego do tej pory znałem, ale i kogoś zupełnie innego. Ten facet był jakby starszy, jakby poważniejszy, jakiś mi jednak obcy. Od tego faceta zależało wszystko, widać było, że czuje ciężar odpowiedzialności. Obmyłem twarz i niezbyt rześki wygramoliłem się na zewnątrz. Na hali panował wielki ruch. Naukowcy kończyli montować urządzenia, a Gotfryd i Thomson dzielnie im w tym pomagali. Teraz mogłem się uważniej przyjrzeć budynkowi. Mierzył on blisko dwieście metrów długości i pięćdziesiąt szerokości. Jego konstrukcja była lekka , głównie metalowa. Wysoko przy suficie ( wysokość około dziesięć metrów) umieszczono rząd wielkich okien. Były to zwykłe przepuszczające światło szyby , a skoro przepuszczały w jedną stronę, to i w drugą. To w pierwszej kolejności należało wyeliminować. Nie zwlekając długo podszedłem do pracującej grupki. Spojrzeli się na mnie. — Sierżancie ! - zwróciłem się do Thomsona - weźmie pan przenośny kompresor i kilka baniaków farby, trzeba zamalować szyby w hangarze .Wejdzie pan do góry a ja tymczasem pana tu zastąpię. - Tak jest! – odparł i ruszył po sprzęt. Pracowaliśmy non stop bez jakiejkolwiek przerwy i około godziny osiemnastej zakończyliśmy montaż i dzięki temu jeszcze tego samego dnia badania ruszyły całą parą. Późnym wieczorem po dosyć skromnej kolacji położyliśmy się spać. Obowiązek nocnych dyżurów spoczął na trzech wojskowych : Gotfrydzie, Thomsonie i mnie. Ustaliłem grafik według którego zmienialiśmy się co cztery godziny. Fizyków pominęliśmy , mało przydatni, a prócz tego mieli pracować po szesnaście godzin dziennie. Musieli zdążyć. Zaczął się już szaleńczy wyścig z czasem. Każda godzina, jak i każda minuta opóźnienia, mogła być katastrofalna w skutkach. Następnego dnia postanowiłem rozejrzeć się po okolicy. Należało ustalić sąsiedztwo oraz zorientować się w nastrojach ludności. Nie mieliśmy żadnego punktu orientacyjnego i kierunek wymarszu był właściwie obojętny. Wyciągnąłem mapę i rozłożyłem na ścianie hangaru. Tak, chyba kierunek zachodni będzie najkorzystniejszy . - Idziemy na zachód – zadecydowałem, po czym złożyłem ją i wolno razem z Thomsonem ruszyliśmy w kierunku lasu. W milczeniu przedzieraliśmy się przez chaszcze, by po półgodzinnym marszu dotrzeć na drugą stronę. W oddali , w odległości może jednego kilometra widać było jakieś zabudowania. - Musimy tam zajrzeć – wskazałem gospodarstwo. - Szefie, ale pan zapomniał, że ja ni w ząb nie znam polskiego. Od razu kapną się, że jestem obcokrajowcem. – Thomson wyraźnie był zmartwiony. - Nie martw się - pocieszyłem go. — W ogóle się nie odzywaj. Będziesz udawał głuchoniemego. Obserwuj tylko, czy nic nie będą kombinować. Ja zajmę się resztą. - Może jednak tu poczekać ? – wyraźnie nie miał ochoty na ten wypad. - Nie, pójdziesz ze mną - zadecydowałem - Przecież ktoś może ciebie tu spotkać i co wtedy ? A tak ja będę miał ciebie na oku a ty ich. Tak to dobry układ. - Zgoda, idę - burknął zrezygnowany. - Rozkaz jest rozkazem. - To nie jest rozkaz — zaprzeczyłem – to jedyne mądre rozwiązanie. Musimy chronić siebie nawzajem, bo tylko wtedy mamy szansę przetrwać. Był pan na niejednej akcji i wie pan o tym dobrze. Mój błąd naprawia pan i na odwrót. Chcemy dalej żyć i musimy zrobić wszystko, by tego dopiąć. Idziemy? – spojrzałem wyczekująco na sierżanta. Potarł z namysłem czoło i kiwnął głową. — Idziemy ! Mimo że nie jestem aktorem a jedynie żołnierzem. Poprzez podmokłe pola ruszyliśmy w kierunku zagrody. Brnęliśmy w błocie po kostki cały czas uważając, by się na nim nie poślizgnąć. Nareszcie po jakichś dziesięciu minutach nieludzko ubabrani stanęliśmy przed starą drewnianą furtką. Od razu było widać, że to bardzo biedne gospodarstwo. Thomson przypatrywał się ciekawie, gdyż nie znał tego rodzaju zabudowy. Ja, będąc w Polsce wcześniej, widywałem podobne. Było to biedne, ale schludne gospodarstwo. W obejściu czyściutko, aż przyjemnie było popatrzeć. Kilka metrów od furtki stał nieduży murowany z czerwonej cegły domek przykryty dwu-spadzistym dachem. Drzwi zajmowały centralne miejsce w ścianie, a po bokach usytuowane były dwa duże okna. Za domem widać było malutkie budynki gospodarcze. Całość ogradzał stary, ale zadbany drewniany płot. Kiedy weszliśmy na podwórze, z budy stojącej tuż za domem wyskoczył nieduży łaciaty burek. Z głośnym jazgotem szarpał się na łańcuchu, starając się chwycić któregoś z nas za nogawkę. Byliśmy jednak poza jego zasięgiem. Drgnęły drzwi od garażu umiejscowionego w podwórzu i ukazał się w nich młody atletycznie zbudowany mężczyzna. Zmierzył nas badawczym wzrokiem. - Panowie do kogo ? – zawołał, patrząc się na nas dość nachalnie. - Zabłądziliśmy – odpowiedziałem, uśmiechając się. Widzi pan – kontynuowałem – brat mój – wskazałem na Thomsona – jest chory i chciałem mu zrobić wycieczkę. Na co dzień przebywa w specjalnym ośrodku i postanowiłem przejechać się z nim do lasu, ażeby trochę pooddychał sobie wiejskim powietrzem. Wie pan, ponoć już niedługo koniec świata, to trzeba być człowiekiem i okazać serce rodzinie. Nie zaszkodzi mieć trochę dodatkowych zasług, jak się stanie przed św. Piotrem. W tym momencie Thomson, jakby rozumiejąc moją przemowę, zaczął niezrozumiale bełkotać. Robił przy tym takie miny, że sam prawie uwierzyłem w to, co mówię . Pohamowałem ogarniającą mnie wesołość i wyjaśniałem dalej. — Długo chodziliśmy po lesie, aż zabłądziliśmy. Nastał wieczór a my wciąż nie mogliśmy dojść do jakichkolwiek zabudowań. W końcu zrezygnowani położyliśmy się na ziemi i zasnęliśmy. Chłód poranka nas przebudził i ruszyliśmy dalej, żeby w końcu dojść do pańskich zabudowań. - Wierzy pan w te bzdury o końcu świata ? - rolnik pokręcił powątpiewająco głową i dodał - Te Ruski, Araby i Amerykany zbroiły się, to i mają za swoje. - Nam jednak nic nie grozi. W telewizji tak mówią, a i ksiądz powiedział : Bóg wynagrodził nas za naszą pobożność. - Wejdźcie panowie do domu - wskazał ręką drzwi - pewnie jesteście głodni, to posilicie się. Szwagier jedzie za godzinę do Włocławka to z nim się zabierzecie. Bardzo zapraszam! - jeszcze raz wskazał ręką drzwi, zachęcając do wejścia. Ponieważ nie kwapiliśmy się zbytnio, to ruszył pierwszy, a ja, nie zwlekając, złapałem sierżanta za rękę i pociągnąłem do środka. Wnętrze było chyba jeszcze skromniejsze od obejścia. Centralnym pomieszczeniem domu była kuchnia. Duży drewniany stół przykryty kolorową ceratą w jakieś jabłuszka i gruszki, cztery stare krzesła, kuchnia gazowa i obleśna obdrapana lodówka w kącie to całe wyposażenie. Innych pomieszczeń nie widzieliśmy, ale trudno było się spodziewać czegoś lepszego. Zajęliśmy miejsca przy stole, a nasz gospodarz zabrał się za przygotowywanie posiłku. Trochę mnie to zaskoczyło, bo znając polskie realia, wiedziałem, że na wsi to kobieta przygotowuje strawę. Gospodarz, widząc moje zdziwienie, zaśmiał się i wyjaśnił- Żona pojechała do siostry, a ja w tym czasie muszę zajmować się wszystkim. Szło mu to jednak bardzo zręcznie i wywnioskowałem z tego, że pani domu często jeździ do siostry. W chwilę potem siedzieliśmy przy wielkich miskach dymiącej jajecznicy. Znałem ten polski przysmak i bardzo go lubiłem. Thomsonowi też chyba smakowało bo mimo wcześniej zjedzonego śniadania z przyjemnością opróżnił talerz. - Pewnie wszyscy są cięci na Amerykanów ? - próbowałem rozkręcić rozmowę. - O, tak ! - przytaknął rolnik - podobno w więzieniach pozamykali ich, a wielu zginęło. Zresztą, co ja tam wiem. Pan to pewnie wie dużo, pan przecież z miasta. A nie, - machnął ręką. - bo wy tu się błąkaliście, to prawie nic nie wiecie. Słyszałem, że w Warszawie spalono ambasady Iranu i Amerykanów. W pierwszym momencie uważano, że to już koniec świata, ludzie ulegli panice. Jak oglądałem w telewizorze, to strach, co tam się działo. U nas na wsi to i tak spokój, bo i kogo mamy zamknąć??? Gdzie tu Amerykany? Dziś o szóstej słuchałem dziennika. Mówili, że w kraju panuje przygnębienie, a jednocześnie ulga. Mogło nas przecież już nie być. - Faktycznie! - przytaknąłem bez entuzjazmu. - A daleko stąd do Włocławka ? - zmieniłem temat. - Będzie z piętnaście, a może osiemnaście kilometrów ? -zastanawiał się głośno. Nagle Thomson wstał z krzesła, zbliżył się do okna i okropnie bełkocząc zaczął wskazywać coś palcem na zewnątrz. W pierwszym momencie pomyślałem - czy aby on naprawdę nie zwariował? Przyjrzałem mu się z niepokojem i dopiero wtedy zauważyłem figlarne błyski w jego oczach. Wojskowy był z niego dobry, ale aktor byłby wspaniały. Szkoda, bo zmarnował się talent. Rolnik wstał również z krzesełka i wyjrzał przez okno. - Niech pan uspokoi kuzyna - zwrócił się do mnie - to szwagier wraca z garażu. Zepsuł mu się samochód i dziś od rana wspólnie go naprawiamy. Macie szczęście, ponieważ gdyby nie ta awaria, to wróciłby wczoraj do domu. -Bardzo się cieszę ! - zrobiłem bardzo zadowoloną minę, a w duchu zakląłem. Trzeba coś wymyślić, musimy wymigać się od tego podwiezienia. Może czterdziestoletni, ale o zniszczonej twarzy mężczyzna, ubrany w brudny drelichowy kombinezon wszedł do kuchni. - Dzień dobry ! - powiedział w progu i nie zwracając w ogóle na nas uwagi, podszedł do zlewu umieszczonego w drugim końcu pomieszczenia. - Gotowe ? - spytał nowoprzybyłego gospodarz. - Nareszcie ! - odburknął tamten, zawzięcie walcząc ze smarem na twarzy i rękach. Obserwowaliśmy w milczeniu poczynania szwagra. W końcu upór zwyciężył, wytarł ręce w ręcznik i zaczął się przebierać. Kiedy skończył skinął na swojego kuzyna i razem wyszli na podwórze. Mieli przypuszczalnie coś do omówienia bez przygodnych świadków, a nam było to na rękę. Przysunąłem się szybko do sierżanta i szepnąłem mu w ucho - Jak wyjedziemy za bramę, to zacznij zachowywać się jak najgorzej, krzycz, drap, gryź. Rozumiesz ? Skinął głową , podrapał się jak szympans i zrobił najokropniejszego zeza. - Ja się denerwuję - pomyślałem - a on bawi się w najlepsze. Szybko usiadłem na swoim krześle i w samą porę, ponieważ zjawił się nagle nasz gospodarz. - Samochód czeka ! – oznajmił w samym wejściu. Wstałem, złapałem za ramię Thomsona i ruszyliśmy do wyjścia. Przy bramie stał niedużych rozmiarów pojazd, a otwarte drzwi zapraszały do środka. Tylko drzwi, bo ani jego właściciel ani jego rozmiary nie wyglądały zachęcająco. - Dziękujemy! - uścisnąłem dłoń rolnika. - Ależ to normalne – żachnął się – Gość w dom, Bóg w dom! Powodzenia! Sierżanta ulokowałem na tylnym siedzeniu, a sam zająłem miejsce przy kierowcy. Komfort tego samochodu można było porównać z komfortem jazdy na taczkach po bruku. Nieprawdopodobnie ściśnięty uderzałem brodą o kolana, a mój towarzysz gniótł się jeszcze bardziej niż ja. To jedno było miłe. Przypuszczam, że w tym momencie wyśmienity humor Thomsona prysł jak bańka mydlana. Ujechaliśmy niecałe pół kilometra , kiedy Thomson rozpoczął swoje przedstawienie. Chwycił mnie za ramiona i zaczął trząść nimi niemiłosiernie, a wydawał przy tym odgłosy przypominające chrząkanie dzikiej świni. - Pan się zatrzyma ! - krzyknąłem do kierowcy udając przerażenie. Mały automobil stanął w miejscu. Otworzyłem raptownie drzwi i wygramoliłem się pospiesznie. Sierżanta pociągnąłem za sobą. Stawiał tak silny opór, że musiałem mocno się namordować, żeby go pokonać. Wreszcie, cały spocony wyciągnąłem go na zewnątrz. - Niech pan jedzie dalej - zwróciłem się do zaskoczonego właściciela pojazdu - Kuzyn się trochę uspokoi, to wyruszymy dalej. Nie chcę pana tu zatrzymywać. Teraz już sobie poradzimy, pójdziemy droga do szosy, a tam czymś się zabierzemy dalej. Przepraszam za jego zachowanie, ale niestety jest chory. Do widzenia ! - Do widzenia ! - odpowiedział kierowca i dodał – współczuję, a jednocześnie podziwiam. Nie wiem, czy byłoby mnie stać na taką troskliwość. Trzasnęły drzwi i malutki samochodzik poturlał się dalej, ale już bez nas.. - Ja też nie wiem, czy mnie byłoby stać na to – pomyślałem, patrząc na znikający w oddali pojazd. - Chyba Thomson trochę pan przesadził – zmierzyłem sierżanta groźnym spojrzeniem. - Chciałem, żeby wyglądało to prawdziwie – odburknął trochę zmieszany. - Owszem, udało się znakomicie - pokiwałem głową, jednocześnie masując obolałe barki, i po chwili dodałem z wyrzutem - Mogłeś mnie, chłopie, trochę oszczędzić przy wysiadaniu. - Miało to wyglądać autentycznie - odparł i wolnym krokiem ruszył w drogę powrotną do bazy. Stękając, poszedłem za nim. Około południa dotarliśmy do hangaru i niestety czekała już na nas przykra niespodzianka. Nim weszliśmy do środka, pojawił się przed nami Raszel. - Gotfryd złamał nogę ! – zameldował przejętym głosem. - Jak to się stało ? - spytałem zaskoczony. - Coś go podkusiło, żeby wdrapać się na dach hali i kiedy wspinał się na górę po piorunochronie, puściła lina uziemiająca i wraz z nią runął na ziemię - wyjaśniał naukowiec. -Cholera ! - zakląłem - musiało go tam ponieść. Idę zobaczyć co z nim, może uda się ją jakoś złożyć. Minąłem naukowca i skierowałem się do naszego kontenera. Nieszczęśnik leżał na swoim posłaniu. W milczeniu podszedłem do łóżka, odwinąłem koc i zerknąłem na pechową kończynę. Już na pierwszy rzut oka było widać że noga naszego "alpinisty" uległa dużym deformacjom i nie trzeba było być lekarzem, żeby zorientować się, że wymagała poważnej operacji. Widziałem jego przerażone spojrzenie, ale to mnie nie wzruszało. Wściekłem się na dobre. -Zachowuje się pan jak dziecko ! - ostro warknąłem na niego - został pan na straży na cztery godzimy, a tymczasem okazuje się, że to naukowców trzeba było zobowiązać do pilnowania pana! Mocno zabrzmiały moje słowa. Smętnie spuścił wzrok, by po chwili spojrzeć mi prosto w oczy. - Słusznie ! - szepnął – Moja wina, moja głupota. Niech mi pan przyniesie pistolet, proszę - błagalnie spojrzał na mnie. Widać było, że z trudem wytrzymuje ból. - Po co pistolet ? – spytałem.
|
Tekst umieszczony w tej kolumnie jest objety ochroną praw autorskich i nie może być wykorzystany bez zgody autora. |
Polki w świecie-
Aleksandra Alex Skalska |
Współpraca
Polishwinnipeg.com z czasopismem Kwartalnik „Polki w Świecie” ma na celu promocję Polek działających na świecie, Polek mieszkających z dala od ojczyzny. Magazyn ten kreuje nowy wizerunek Polki-emigrantki, wyzwolonej z dotychczasowych stereotypów. Kwartalnik „POLKI w świecie” ma także za zadanie uświadomić Polakom mieszkającym nad Wisłą rangę osiągnięć, jakimi dzisiaj legitymują się Polki żyjące i działające poza Polską. Czasopismo w formie drukowanej jest dostępne w całej Polsce i USA. Redaktor naczelna magazynu Anna Barauskas-Makowska zainteresowała się naszym Polonijnym Biuletynem Informacyjnym w Winnipegu, odnalazła kontakt z naszą redakcją proponując współpracę.
Nasza
współpraca polega na publikowaniu wywiadów
z kwartalnika „Polki
w Świecie”
w polishwinnipeg.com a
wywiady z kobietami, które ukazały się w naszym biuletynie zostaną
opublikowane w kwartalniku ”Polki
w Świecie”.
|
|
|
|
Translate this page - Note, this is automated translation meant to give you sense about this document.
Polsat Centre
Człowiek Roku 2008
Czyszczenie
Wentylacji |
|
Irena Dudek
zaprasza na zakupy do Polsat Centre
Moje motto:
duży wybór, ceny dostępne dla każdego,
miła obsługa.
Polsat Centre217 Selkirk Ave
Winnipeg, MB R2W 2L5,
tel. (204) 582-2884 |
|
|
|
|