Pierwsza część wspomnieńTadeusza Wiltona
w poprzednim wydaniu Polishwinnipeg.com
dziś ciąg dalszy.
Tak się skończyła wojna. Wyjechaliśmy na południe Włoch w
okolicę Ascoli Piceno. Ludność przyjęła nas tam bardzo przyjaźnie.
Kwaterowaliśmy w szkole rolniczej. Urządzaliśmy zabawy dla żołnierzy, na które
włoskie dziewczęta bardzo chętnie przychodziły.
Wielu naszych żołnierzy zaczęło się żenić z Włoszkami. Pamiętam,
byłem na nabożeństwie w kościele włoskim. Znałem już język włoski
do tego stopnia, że mogłem się z miejscowymi porozumieć. Ksiądz
zwraca się do młodzieży włoskiej: "popatrzcie na Polaków. Tu wojna
się ledwie skończyła, a oni już myślą o zakładaniu rodzin. A wy co"?
Nie było specjalnych wskazań, aby żołnierzy od tego odwodzić. Gdy
przychodzili po poradę, mówiło im się : "zawsze jeszcze będziesz miał
czas się ożenić, może lepiej odłożyć to na potem". Ale jak się chłop
zakochał, to nie było rady. Ci, których znam i zostali we Włoszech są
w większości zadowoleni. Część wyjechała i rozproszyła się po całym
świecie. Jeden z nich przyjechał nawet do Winnipegu. Opowiadał mi,
że miał trudności, bo Anglia nie bardzo chciała puszczać żonatych
żołnierzy do Kanady. Trudno im było ze znalezieniem pracy. Byłem
wtedy dowódcą baterii i często zwracali się do mnie o poradę. Korpus
oficerski w II-im Korpusie składał się przeważnie z żołnierzy rezerwy.
Mieliśmy bardzo koleżeńskie stosunki z żołnierzami. Wspólne
przeżycia wojenne wytwarzają mocną więź między oficerami a
żołnierzami. Zupełnie inaczej niż między oficerami garnizonowymi a
żołnierzami, których ćwiczy się w defiladach. Wyrobiło się daleko
idące współżycie i mieliśmy do siebie zupełne zaufanie. Przychodzi do
mnie jeden z żołnierzy i mówi: "panie poruczniku, co się dzieje, to
myśmy szli do Polski a teraz tak nas tutaj wykiwali. Pan słyszał, co
Churchill powiedział. W Jałcie umówili się z Rosjanami, oddali Polskę i
co teraz będzie"? Takie było rozgoryczenie i niezadowolenie. Mówi
mi: "ja nie pojadę do Polski. Nie chcę więcej tego próbować".
Odpowiedziałem mu, że mam rozkaz zabraniający mi namawiania ich,
aby tu pozostawali. Każdy żołnierz musi sobie sam zdawać sprawę z
tego, co chce zrobić i musi sam zadecydować. To im musiało
wystarczyć.
Nie zastanawiałem się wiele nad powrotem. Byłem
kawalerem,
rodzina - dwóch braci, siostra i matka żyją w Polsce więc nawiązałem z
nimi korespondencję. Siostra w jednym z listów pisała, abym
koniecznie wrócił, ale w następnych listach nie wspomniała już o tym
ani słowa. I wojsko na ogół nie chciało wracać. We Włoszech w pułku
nie było ani jednego wypadku decyzji powrotu. Oczywiście zaczęli
niektórzy wyjeżdżać, ale nie z przyczyn politycznych, lecz wyłącznie rodzinnych.
Byli to głównie ci, którzy zostawili żony i dzieci. Trudno
było tych ludzi potępiać. Większość z nas uważała, że powrót do
Polski był do pewnego stopnia zdradą sprawy polskiej. Pozostaniem
chcieliśmy zaprotestować przeciwko temu, co się dzieje w Polsce.
Później się to nieco zmieniło i mieliśmy więcej zrozumienia dla
powrotów ze względów rodzinnych. Wielu kolegów wróciło do Polski
już z Anglii i potem cierpieli bardzo z tego powodu. Można by
uogólnić twierdzenie, że ci, którzy pozostali na Zachodzie, nie żałowali
swojej decyzji. Ostatecznie, ci, zawsze mieli możność powrotu w
późniejszym okresie, gdy już się sytuacja w Polsce zmieniła. A o
takich powrotach niewiele się słyszało. Każdy z nas do pewnego
stopnia zaaklimatyzował się, zapuścił korzenie, założył rodzinę,
przyszły dzieci, a to już było dostatecznym powodem aby zrezygnować
z powrotu. Tym bardziej, że widzieliśmy, że tam jest straszna bieda.
Nie miało sensu, aby ryzykować los naszych dzieci, aby je narażać na
tamtejszą biedę. Pamiętam, że gdy jeden z kolegów, jako pierwszy
przyjął obywatelstwo kanadyjskie, zaczęliśmy się na niego z boku
patrzeć i myśleć, co on wariat robi. Było to wówczas uważane za jakiś
czyn antypolski. Trzeba było czasu, żeby się z tym oswoić. Stopniowo
jednak wszyscy poszliśmy jego śladami. Chcieliśmy mieć uprawnienia.
Zaczęliśmy się organizować. Nie chcieliśmy stać na uboczu. Nie było
to już "siedzenie na walizkach". Klamka zapadła i trzeba się było
zdecydować, że tu jest nowa ojczyzna, mimo że korzenie tkwiły
głęboko w Polsce.
Pamiętam, że gdy we Włoszech jeszcze, przyszedł
rozkaz do
pułku, że mogą się zgłaszać ochotnicy do pracy na roli w Kanadzie na
okres dwóch lat, przyjechała komisja kanadyjska, prawdopodobnie z
ministerstwa rolnictwa. Zgłosiłem się odrazu. Teraz z odległości czasu
widzę, że nie był to taki mądry krok. Bardziej by mi się opłacało
pojechać do Anglii, przez dwa lata przygotować się do życia cywilnego,
a dopiero potem pojechać w świat. Tak zrobili inni koledzy i byli
bardziej zadowoleni. Ale mnie się wtedy wydawało, że trzeba
chirurgicznie uciąć i zacząć nowe życie w Kanadzie. Jak wyglądało to
przyjęcie do Kanady ? Dowódca pułku mówił mi : "Gdzie się pan
spieszy, krowy doić do Kanady? Na to zawsze jest czas". Nie chciałem
go wtedy słuchać. Stawiliśmy się na komisję kanadyjską. Pokazano
nam talerzyki ze zbożem i pytano się nas, co to jest. Tyle trzeba było wiedzieć
z rolnictwa. Przyjęli nas do obozu demobilizacyjnego.
Załadowali nas na statek "Sea Robin" i popłynęliśmy do Kanady, do
Halifax. Był to 1946-ty rok w jesieni. Po długiej podróży koleją
znaleźliśmy się w Winnipegu.
Dlaczego do Kanady ? W Polsce czytałem jeszcze
jako lekturę
szkolną, książkę Arkadego Fiedlera "Kanada pachnąca żywicą". Tytuł
był bardzo pociągający. Poza tym były takie filmy z Janet MacDonald i
Nelson Eddy "O Rosemari mój kwiecie", "Zakochany policjant". I te
piękne góry, niedźwiedzie, rzeki. Kraj piękny. Można by powiedzieć,
że Arkady Fiedler miał swój udział w decyzji przyjazdu polskich
kombatantów do Kanady. Mnie i wielu innych z pewnością namówił.
Jego rada nie okazała się najlepszą. W każdym razie znaleźliśmy się
tutaj. Nie znałem ani słowa języka angielskiego. A język włoski nie
bardzo przydawał się w Kanadzie. Po przyjeździe do Winnipegu
poznaliśmy mecenasa Dubieńskiego. Było wielkie przywitanie nas
przez Polonię. Dubieński zorganizował nam spotkanie z panem
Christiansonem z miejscowego Urzędu Pracy, w nadziei, że może uda
się coś załatwić, aby wybrać sobie miejsce pracy. Kolega Ilkow chciał
pojechać do Saskatchewan i chcieliśmy być razem. Byliśmy u
Christiansona na wieczorku, na którym była także pani Panaro, pani
Szczygielska, syn i córka Dubieńskiego. Wypiliśmy po jednej whisky.
Przedstawiliśmy mu plany stworzenia organizacji. Czubak powinien
pracować w samym mieście. Udało się to łatwo załatwić. Ja
pracowałem na farmie przy szosie nr. 9 przed Lockport. Za
cmentarzami z lewej strony była farma mleczna, Parish Dairy Farms.
Łatwo można było dojechać autobusem do miasta. Staszek Ilkow
również został ulokowany nie dalej niż 15 mil od miasta. To że byłem
oficerem, nie było zupełnie brane pod uwagę. Pamiętam tylko, że w
Fort Osborn Baracks, dowódca tego okręgu, brygadier Morton, zaprosił
wszystkich oficerów ( mieliśmy wszyscy dystynkcje wojskowe) do
kasyna oficerskiego. Nasza rozmowa polegała na tym, że oni mówili a
myśmy się uśmiechali. Zapytał, dlaczego nie mamy żadnych dystynkcji
wojskowych. Mimo, że miałem szereg odznaczeń, Krzyż Walecznych,
Gwiazda za Wojnę, Gwiazda Italii, Gwiazda Afryki, myśmy tego nie
nosili. Jego to zdziwiło. Ja do dzisiaj nic nie noszę na paradnych
mundurach. Zachował się w stosunku do nas bardzo ładnie, przyjął nas
do kasyna oficerskiego, ale to się bardzo szybko skończyło.
Przyjechali farmerzy i zabierali nas po kilku na
farmy. Na
mojej farmie było około 300 sztuk bydła. Moją pracą było zwożenie
codziennie siana. Parą koni i saniami trzeba było jechać w zadymce w
pole do stogu, naładować i przywieźć dwa razy dziennie do stajni. 45
dolarów na miesiąc i wyżywienie dostawali wszyscy równo. Było to
minimum i farmer nie był zobowiązany płacić więcej, chyba, że uważał,
że ktoś specjalnie na to zasługiwał. Nasze warunki były
prawdopodobnie lepsze, niż tych kolegów, którzy poszli na buraki. Była
to jednak ciężka praca, do której się nie bardzo nadawałem. Nie
miałem dostatecznej siły fizycznej do takiej roboty. Za to miałem
wilczy apetyt. Było nas dziesięciu na farmie. Siadaliśmy do śniadania
do stołu. Gospodyni przynosiła stos grzanek, dzbanki z kawą, jakąś
wieprzowinę, boczek, jajka. Stos jedzenia był wysoki, tak, że prawie
nie widziałem kolegi, który siadł po drugiej stronie stołu. Myśmy to
wszystko zjadali, a o dwunastej zasiadaliśmy do stołu powtórnie.
Wyżywienie było doskonałe. Wyjeżdżaliśmy co sobotę do miasta.
Jedynie kolega Czubak miał zezwolenie na pracę w Winnipegu. Cała
praca organizacyjna spoczywała na jego barkach. U mojego farmera
przepracowałem jedną zimę, od listopada do wiosny. Potem poszedłem
na inną farmę w okolicy Winnipegu w miejscowości Springfield.
Pracowałem tam 4 czy 5 miesięcy. Poznałem znajomego w Winnipegu,
który zasugerował mi, że da mi nazwisko takiego farmera, u którego nie
będę musiał pracować. Farmer potwierdził, że pracuję, a ja nie
pracowałem. Od tego czasu mogłem trochę więcej czasu poświęcić na
prace organizacyjne. W Winnipegu było bardzo trudno dostać pracę.
Trzeba było dostać książeczkę pracy. Wymagano do tego pewnej
minimalnej znajomości języka angielskiego. Nie znałem języka. Z
farmerem porozumiewaliśmy się za pośrednictwem robotników
ukraińskich, którzy znali lepiej język. Zresztą praca była prosta, nie
wymagająca wielkiej znajomości języka. Trzeba było jechać,
załadować, przywieźć.
W Winnipegu bywaliśmy w czasie weekendów u rodzin
polskich, gdzie nie było potrzeby znajomości języka angielskiego.
Tygodnik "CZAS" odgrywał ważną rolę w organizowaniu
Stowarzyszenia Polskich Kombatantów (SPK). Redaktor Synowiecki,
pan Chudzicki odnieśli się do nas bardzo przychylnie i z wielką
sympatią. Udostępnili nam bardzo chętnie lokal. Było to wtedy przy ulicy
Dauferine, na rogu był bank. Umożliwili korzystanie z telefonu.
Spędzaliśmy tam wiele czasu. Mieliśmy wizytę "Mounted Police".
Chcieli dowiedzieć się o naszym nastawieniu i planach.
Porozumiewaliśmy się z nimi łamaną angielszczyzną. Po roku
działalności koledzy, rozrzuceni po farmach, dowiedzieli się o
organizacji. Zaczęły przychodzić do nas listy. Pisali, że siedzą, na tym
odludziu gdzie świat deskami zabity. "Farmer zamęcza mnie. Ratujcie
mnie, abym się stąd wydostał". Faktycznie, czasem trafiali na bardzo
nieprzyjaznych farmerów. Listy te były często jakby krzykiem
rozpaczy. "Ratujcie, bo ja jestem tu zagubiony." Takie listy trzeba było
przetłumaczyć panu Christianson, on interweniował u farmera i albo
pogroził mu, albo zabierał pracownika. Często interwencje okazały się
potrzebne i były skuteczne. Ludzie przysyłali pieniądze, prosili o
polskie gazety, o korespondencję, zapisywali się do organizacji.
Część z nas wstąpiła do SPK już we Włoszech. W
skład
pierwszego zarządu, rdzenia organizacji wchodzili przede wszystkim
Czubak, Klimaszewski, Mossakowski, Kalaska, Wielobob i inni,
których nazwiska wyleciały mi już z pamięci. Po odejsciu Czubaka
zorganizowało się pierwsze Koło Nr 13. Klimaszewski był prezesem
tego Koła. Jest to jedno z najsilniejszych Kół na terenie Kanady. Jest
również drugie, bardzo silne Koło, w Port Arthur. Z tym Kołem
współpracujemy bardzo blisko. Między innymi Czubak wysłał mnie
jako emisariusza na zebranie zarządu tego Koła w okresie jego
formowania. Przekazałem im życzenia od Czubaka wraz z szeregiem
praktycznych wskazówek organizacyjnych.
"CZAS" był w tym pierwszym okresie również ważnym
punktem poszukiwania kolegów i rodzin. Przysyłano listy do redakcji i
proszono o ich doręczenie kolegom, których adresów nie znali.
Koledzy utracili kontakty ze sobą i tą droga starali się je odzyskać.
Praca ta pochłaniała sporo naszego czasu, którego nikomu nie zbywało.
Nie pamiętam wypadku, aby jakikolwiek list pozostał bez odpowiedzi.
Ta część działalności była bardzo ważna. Możność porozumienia się w
języku polskim dodawała otuchy i pomogła w przetrwaniu krytycznych
okresów.
Musiałem się wywiązać z dwuletniego kontraktu na farmie.
Mecenas Dubieński doradzał nam: "Siedźcie cicho i nie awanturujcie
się, bo narobicie przykrości i rząd kanadyjski nie zechce przyjąć innych żołnierzy." Mimo to było sporo starć z farmerami. Znalazły one
oddźwięk w ówczesnej prasie. Tak naprawdę, to nie dziwię się, że
niektórzy żołnierze awanturowali się. Pierwsza zima okazała się
niezwykle ciężka, jakiej najstarsi ludzie nie pamiętali.
Po zakończeniu mojego kontraktu na farmie znalazłem pracę w
przedsiębiorstwach murarskich m. inn. Chudzickiego i Szarzyńskiego.
Pracowałem przy budowie domów. Moja praca polegała na
przygotowaniu zaprawy murarskiej i donoszeniu jej na miejsce budowy.
Zarabiałem wtedy 50 centów za godzinę. Była to już poprawa w
porównaniu z zapłatą na farmie, która wynosiła 40 dolarów na miesiąc z
wyżywieniem i mieszkaniem. Za 8 godzin pracy dostawałem 4 dolary !
Było to około 80 dolarów na miesiąc, ale z tego trzeba było opłacić
mieszkanie i utrzymanie. Pracowałem w tym przedsiębiorstwie przez
dwa sezony. Wielu kolegów, żołnierzy było zatrudnionych w tym
zawodzie, m. inn. kolega Czubak. Potem dostałem się do fabryki
"Ladies Garment Factory". Zatrudniała ona wielu Polaków, m.inn.
Lodzia Michalski pracował tu jako prasowacz - "preser", a ja przez 10
lat byłem krojczym - "cutter". Znudziło mi się to wreszcie, znalazłem
pracę na poczcie i dotrwałem tam aż do emerytury.
Chór "Sokoła" odgrywał dużą rolę w nawiązywaniu
kontaktów i w rozbudowie życia towarzyskiego. Był to bardzo interesujący okres,
który pochłaniał dużo naszej energii. Patrząc na to z perspektywy czasu
widzę, że była to praca społeczna potrzebna nam i miejscowej Polonii.
Dostarczaliśmy im pewną dozę polskości, polskiej kultury. Pamiętam
wyrazy zadowolenia, które padały z ust Polaków pozbawionych
polskiego słowa, którzy wreszcie na takim koncercie "nadyszeli się
Ojczyzną". Takie wypowiedzi wzruszały nas i zachęcały do dalszej
działalności na tym polu.
Koledzy zaczęli się żenić. Miałem już 33 lata i na mnie też
przyszedł czas, by założyć rodzinę. Poznałem atrakcyjną, młodą osobę,
panną Stefanię Rajfur, która wkrótce została moją żoną. Początki nie
były łatwe. Zarobki były stosunkowo małe. Na luksusy nie można
sobie było pozwolić. Pierwszy samochód kupiliśmy 10 lat po zawarciu
małżeństwa. Najpierw trzeba było urządzić dom. Potem przyszły
dzieci. Niektórzy moi koledzy, np. Staszek Ilkow, skończył studia
uniwersyteckie i dostał potem doskonałą pracę. Myślałem o tym, ale
nie byłem pewny, czy dałbym sobie radę. Zresztą trzeba było pracować zarobkowo.
Po rozpoczęciu pracy na poczcie, życie zaczęło się jakoś
pewniej układać. Nie miałem zasadniczo żadnego wykształcenia
przydatnego tu w Kanadzie. Koledzy, którzy byli np. mechanikami,
mieli znacznie łatwiejszy start. Mogę o sobie powiedzieć, że wielkich
osiągnięć nie mam, ale uczciwie zapewniłem byt sobie i rodzinie.
W organizacji SPK byłem drugim prezesem po
rezygnacji
Klimaszewskiego. Był to trudny rok organizacyjny. Ludzie nie mieli
zbyt wiele czasu na pracę w organizacjach. Praca zarobkowa, zdobycie
dachu nad głową były najważniejszymi zajęciami. Po roku pełnienia
funkcji prezesa musiałem ograniczyć swój udział w pracach
organizacyjnych i sprawy rodzinne zajmowały mi większość wolnego
czasu. Dopiero w późniejszym okresie mogłem się znów włączyć
bardziej aktywnie w życie organizacyjne. Okresy takie przechodzili
zapewne i inni koledzy. Były naciski ze strony innych organizacji, aby
dołączyć do ich stowarzyszenia, które posiadały już budynek i bazę
materialną. Zupełnie podobnie jak to jest dzisiaj. Istniejące organizacje
zapewniały ubezpieczenie na życie. Żądały uczestniczenia w
miesięcznych zebraniach i sprawowania funkcji. Przed wojną praca w
organizacjach mnie nie pociągała. Interesowała mnie piłka nożna i
samochody. Z perspektywy czasu mogę teraz powiedzieć, że praca w
SPK była dla mnie dobrą szkołą życia społecznego. Nauczyłem się żyć
w społeczeństwie. Tak chyba czuje większość naszych kolegów z SPK,
dla których uczestniczenie w zebraniach i innych formach życia
organizacyjnego jest bardzo istotną częścią ich życia osobistego. Dla
niektórych z nich jest to szczególnie ważne, do tego stopnia, że nawet
nie wyobrażają sobie życia bez SPK. Spotkania z kolegami, i
wspominki przy szklance piwa o dawnych przeżyciach, stanowią
istotny element ich życia. Czy istnieją w SPK podziały między byłymi
oficerami a szeregowymi? Absolutnie nie ! Żyjemy na koleżeńskiej
stopie i zupełnie nie odczuwa się dawnych szarż. Nie ma potrzeby
obecnie podkreślania tych różnic. Oficerów nie było wielu w
Winnipegu. Większość z nich pozostała na wschodzie Kanady. Praca
na roli w Manitobie nie była zbyt atrakcyjnym zajęciem dla większości
oficerów.
Teraz mam duże zadowolenie ciesząc się trzyletnią wnuczką.
Mogę powiedzieć szczerze, że jestem teraz bardzo szczęśliwy. Mam
troje dzieci (dwóch synów i jedną córkę) i czworo wnuków. (15, 11 i 3 lata) .
Wszystkie dzieci pracują w Winnipegu. Syn skończył biologię
na uniwersytecie. Obecnie pracuje jako urzędnik celny. Córka
skończyła pielęgniarstwo na Uniwersytecie Manitoby. Pracuje w
szpitalu jako dyplomowana pielęgniarka. Najstarszy syn, któremu
również powodzi się bardzo dobrze, jest kierownikiem sprzedaży
narzędzi rolniczych. Wszyscy urządzili się bardzo dobrze i powodzi im
się lepiej niż kiedykolwiek mnie się wiodło.
Tak się składa, że większość dzieci pokolenia kombatantów
pokończyła studia uniwerysteckie i zajmują poważne stanowiska w
społeczności kanadyjskiej. Nie słyszało się o jakichś poważniejszych
niepowodzeniach. Większość zadowolona jest ze swojego życia.
Wszyscy z dumą opowiadają, że ich dzieci żyją na innym poziomie niż
oni sami. I to jest chyba jednym z najważniejszych osiągnięć tej grupy
kombatanckiej. Z punktu widzenia interesów Kanady, zastrzyk tej
grupy wniósł bardzo cenne elementy w życie tego kraju. Starsze
pokolenia emigracyjne wspominały wielokrotnie, że ich początki były
trudniejsze, znacznie trudniej było im uzyskać pracę. Historia się
powtarza i najnowsza emigracja przyjeżdża tu na jeszcze łatwiejsze
warunki. To jest chyba wynikiem ogólnego polepszania się warunków życia w Kanadzie.
|